Znowu żyję – powieść w odcinkach, rozdziały 2 i 3
- poloniasligo
- Nov 10, 2014
- 26 min read

Dzięki uprzejmości autora Gabriela Oleszka możemy opublikować tę powieść w odcinkach na naszych łamach.
Copyright by Gabriel Oleszek / kopiowanie, powielanie i dalsze publikowanie jest zabronione.
O Autorze http://www.marynistyka-oleszek.pl/
Zdjęcie oraz projekt okładki: Martin Pociecha / TheSolace Creative
2
Wtorek Moje skrupuły okazały się nie uzasadnione, gdyż kadrowiec sam chciał mi wszystko wyjaśnić. Otóż dyrektor Jasiak należał do ludzi najbardziej przywiązanych do dawnej wielkości firmy. W obecnej dobie, gdy firma w oczach kurczyła się, z bólem serca wyzbywał się tonażu. Musiał sprzedawać najlepsze swe statki po to, żeby popłacić długi. Według kadrowca miał on pewien plan uratowania chociaż jednego z najmniejszych statków, który nie mógł znaleźć nabywcy, a jego eksploatacja firmie się po prostu nie opłacała. Był to podobno trup, którego nie było sensu ratować.
Tyle wiedział kadrowiec i gorąco zachęcał mnie do rozmowy z dyrektorem, który podobno szukał zapaleńca, który wziąłby się za ten statek. Cóż, ucieszyła mnie ta propozycja, ale przecież nie miałem świadectwa zdrowia i nawet gdybym zgodził się na nim pływać za przysłowiowe jedzenie po to, żeby firmie opłaciło się go utrzymywać, to po prostu nie miałem do tego prawa. - Niech pan porozmawia z dyrektorem. Wie pan już o co mniej więcej chodzi, więc nie będzie pan zaskoczony. On sam panu wyjaśni szczegóły. Ma jakieś swoje pomysły, które razem przedyskutujecie - zakończył kadrowiec. - Dobrze. Czy jest u siebie? - Niestety, dzisiaj jest w Warszawie, ale jutro od rana będzie w biurze. Szkoda, że pan nie zadzwonił, że się pan akurat do nas wybiera. Niepotrzebnie nadłożył pan drogi. - Nie szkodzi. Teraz, na bezrobociu, mam aż za dużo wolnego czasu. Wróciłem do domu i doczekałem do następnego dnia. Jakakolwiek miałaby być propozycja Jasiaka, to była to propozycja, a nie beznadziejne czekanie.
3
Środa Nazajutrz nie dzwoniłem już, żeby dowiedzieć się, czy Jasiak jest czy też nie, tylko z samego rana się do niego wybrałem.
Joanna, sekretarka potwierdziła, że jest u siebie, ale już od rana pilnie z kimś rozmawia przez telefon. Po rozmowie przyjmie mnie, gdyż wie o mojej wizycie. Wczoraj kadrowiec zadzwonił do niej i poprosił o umówienie mnie z Jasiakiem. - Będzie miał pan pół godziny, bo potem idzie do naczelnego, gdzie jest jeszcze ważniejsza narada niż z panem. Brzmiała to zachęcająco. Z tej wypowiedzi Joanny wynikało, ze narada ze mną jest sprawą ważną, a więc według mnie rokującą duże i dobre nadzieje. Chyba, że byłby to tylko żart ze strony sekretarki. Muszę jednak przyznać, że na to nie wyglądało, a przynajmniej tak mi się zdawało. Być może wynikało to z mojego nastawienia i wyostrzonych nadziei. Po dziesięciu minutach Jasiak wyjrzał ze swego gabinetu i poprosił mnie do środka. - Czego pan się napije drogi kapitanie? - Małą kawę poproszę. Jasiak spojrzał na Joannę, a ta nic nie mówiąc, skinęła tylko głową. Zasiadłem na fotelu obitym pokryciem z dermy nienajlepszej jakości i z poprzecieranymi rogami. Wyglądało na to, że w PŻO rzeczywiście zaczynało brakować pieniędzy. Czekaliśmy przez chwilkę oboje się nie odzywając. Byłem strasznie ciekaw, ale nie chciałem się wydać niecierpliwy i milczałem. Jasiak też nie kwapił się, żeby otworzyć usta. Wróciła Joanna z małą tacką i dwiema parującymi filiżankami. Zapach był znakomity. Była to kawa Gajos, którą do niedawna jeszcze bardzo lubiłem. To znaczy bardzo lubię i teraz, ale nie za często mogę sobie na nią pozwolić. Tak, tak. Naprawdę, chociaż trudno w to uwierzyć, tak się porobiło z moimi finansami, że nawet na ulubionej kawie musiałem oszczędzać. Nie czas i nie miejsce, żeby dokładnie opisywać jak do tego doszło, ale jeszcze do tego wrócę. No więc, kawa pachniała znakomicie i tak samo smakowała. Była to zresztą kawa Pedros, a nie Gajos. - No i jak pan się czuje teraz? spytał w końcu Jasiak. - Teraz? Teraz po tej kawie znakomicie. A w ogóle to też dobrze. Miałem co prawda ostatnio trochę kłopotów ze zdrowiem, może pan o tym słyszał, ale to już minęło. Teraz jest już wszystko dobrze. - Bardzo mnie to cieszy. Oczywiście słyszałem o tych kłopotach i o tym, że jest już po nich oraz, że na razie jeszcze nie ma pan karty zdrowia. Cóż, współczuję panu tych przykrych dla pana wydarzeń. Chyba na morzu można oczekiwać wszystkiego. W każdym razie witamy z powrotem na pokładzie. Podobno szuka pan pracy? - Zgadza się. Muszę się za coś wziąć, bo nie mam na razie szansy na świadectwo zdrowia. - Wie pan o tym, że ciągle nie możemy wyjść na prostą. Przykro mi to mówić, ale nasza firma jeszcze nadal będzie się kurczyć. Musimy sprzedać jeszcze kilka statków, żeby pospłacać długi. W przeciwnym razie aresztują nam za te długi statki i też nie będziemy ich mieli do dyspozycji. Milczałem dyplomatycznie. Jak wszyscy inni wiedziałem o tych kłopotach i jak wszyscy inni przerażony byłem postępującą degradacją firmy, która z kolosa powoli przeistaczała się w mikrusa. Najgorsze był w tym to że nikt nie widział żadnego sensownego rozwiązania tego problemu. Ze strony państwa nie było żadnej, dosłownie żadnej pomocy. W czasie, gdy zupełnie bezsensownie pompowano niesamowite pieniądze w upadające górnictwo, czy też dotowano najmniej wydajne rolnictwo świata, nikt nie chciał wysupłać ani trochę grosza na pomoc firmom żeglugowym. I nie chodziło tu o dotacje, ale w zasadzie o zabezpieczenie kredytów. Wszyscy polscy armatorzy mogliby budować statki w polskich stoczniach które też miały kłopoty za zapełnieniem swych portfeli zamówień. Doprowadziłoby to jednocześnie do poprawy kondycji przemysłu stoczniowego i wszystkich branży z nim kooperujących. A wszyscy wiedzą, że jest tego niemało. W dzisiejszych czasach tak już zwiększono wydajność przewozową statków, że naprawdę można na nich zarobić. Dam taki przykład. Na zewnętrznych wymiarach kadłuba bardzo zbliżonych do typowych dziesięciaków z lat sześćdziesiątych obecnie budowane są statki o nośności dwudziestu tysięcy ton. Jak to jest możliwe? Jest, po prostu wyrzucono wiele niepotrzebnych elementów z dawnych konstrukcji, a inne uczyniono lżejszymi, zwiększono trochę zanurzenie, nie zwiększając znacząco wysokości bocznej. W sumie można tego ładunku przewieźć znacznie więcej. Jeszcze bardziej różnice te przedstawiają się na przykładzie pojemności kontenerowej statków. Stare polskie, tak zwane, semiki, czyli semikontenerowce mogły zabierać około trzystu kontenerów dwudziestostopowych, z czasem powiększono to do prawie czterystu. Obecnie statek o podobnej wielkości kadłuba zabiera tysiąc trzysta kontenerów. Jak to jest możliwe? Spyta każdy szczur lądowy. Otóż jest i może to kiedyś wyjaśnię, ale na razie tylko wspomnę, że przewożąc więcej ładunku tym samym tonażem można więcej zarobić. Gdyby tylko ktoś chciał pomóc, to polscy armatorzy stosunkowo szybko mogliby wyjść na prostą. Niestety, nie ma nikogo tym zainteresowanego. W Polsce nie ma lobby morskiego i stąd cała ta gałąź gospodarki może liczyć tylko na siebie, a to nie zawsze wystarczy. Słowem, wiedziałem o kłopotach PŻO tak samo dobrze jak dyrektor Jasiak, jak i zresztą chyba każdy zatrudniony w niej marynarz i gryzipiórek, a i pewnie każdy mieszkaniec wybrzeża. Na razie jednak milczałem. Milczał też Jasiak, tylko zaczął przechodzić się po gabinecie nie odzywając się. Było to prawdę mówiąc irytujące, ale gość po prostu chyba nie wiedział jak zacząć. - Zaraz wyjaśnię panu o co mi chodzi - odezwał się i nadal krążył po gabinecie. Trwało to jeszcze chyba z minutę, podczas której wysączyłem resztki Gajosa, to znaczy Pedrosa. Wreszcie Jasiak przystanął przy swoim biurku, które było oddalone o jakieś cztery metry od kanapy na której siedziałem. Po chwili przysiadł na tym biurku i otworzył usta. Wiedziałem, że wreszcie zdecydował się zacząć. - Panie kapitanie, zna pan statek Polanka prawda? - Tak, to z tej starej, małej serii. Wiem, że do niedawna cztery ostatnie stały na sznurku. - Tak, chodzi o tę właśnie serię. Z tym, że w tej chwili pozostał ten jeden jedyny stateczek. Pozostałe zostały już sprzedane Egipcjaninowi i pływają gdzieś po morzu Śródziemnym. Ten ostatni jest do wzięcia. Czy pan na niego reflektuje? - Jeśli kupić to nie, bo nie mam tylu pieniędzy, nawet gdybym miał go dostać za cenę złomu. Jeśli zaś objąć dowództwo, to chętnie, ale nie mogę, bo nie mam, jak sam pan wie, świadectwa zdrowia. - Wiem o tym wszystkim i to co chcę panu zaproponować jest czymś pośrednim pomiędzy tym co pan wspomniał i jednocześnie zupełnie czymś innym. Trochę nie wiem jak to panu powiedzieć. - Proszę śmiało, panie dyrektorze. - Otóż chcę, żeby pan objął ten statek tak jak gdyby był pan jego właścicielem. Może jestem sentymentalny, ale nie chcę tego starego statku oddawać za grosze nie wiadomo komu. Nie ma zresztą kupca, który byłby skłonny zapłacić za niego cenę złomu. Jeżeli obsadzilibyśmy go normalną załogą, to nie ma mowy o tym, żeby można było na nim wyjść na swoje. Natomiast jest taka szansa i to bardzo duża, jeżeli potraktować by to jako własność rodzinną i rodzinny interes. Po prostu trzeba tak działać jak działa wielu właścicieli chociażby kutrów rybackich, czy barek, czy nawet małych stateczków pasażerskich i innych motorówek. Właśnie pana widzę w roli takiego prywatnego armatora. - Ja? Cóż ja. Ja nie wiem. To znaczy nigdy nie myślałem. W istocie jest to sposób na uratowanie tego stateczku, ale czy ja...? No więc, chętnie panie dyrektorze. - Słowem, byłby pan skłonny się tym zająć, tylko nie ma pan dosyć pieniędzy, żeby go kupić. - Właśnie o to chodzi. - Wyczarterowalibyśmy panu ten statek za niewygórowaną stawkę. - Nie mam nawet na stawkę czarterową. - Wiem, ale na to również mam sposób. Teraz, skoro widzę, że jest pan chętny, to muszę panu zadać kilka pytań. Niestety nie będą to pytania przyjemne. - Proszę pytać, jestem gotów na wszystko. - Proszę pana. Nie będę owijał w bawełnę, że do tego zadania, czy też projektu potrzebuję wariata. Wariata, który zechce to robić. Bo normalny człowiek się za to nie weźmie. Przepraszam, że używam takich słów, na które jest pan wrażliwy, ale po prostu nie wiem jak inaczej to określić. - Nie jestem wrażliwy panie dyrektorze. Proszę kontynuować swoją myśl. - Mówiąc, potrzebuję wariata, nie mam na myśli człowieka niepoczytalnego, ale zapaleńca o dużej odwadze i dużej chęci działania oraz skłonności do poświęcenia się. Po prostu dla przeciętnie myślącego człowieka wygodniej jest nie brać tej roboty, ale myślę, że panu, który, jak mi się wydaje, lubi wyzwania, mogę coś takiego zaproponować. - I nie myli się pan - zapewniłem gorąco. - Pomyślałem o panu z dwóch powodów. Pierwszy to, to że dowiedziałem się, że nie może pan wypłynąć i po prostu musi pan wziąć jakąś pracę na lądzie. Przynajmniej dopóki nie załatwi pan tego nieszczęsnego świadectwa. No, ale oczywiście jest więcej ludzi, którzy nie mogą wypłynąć. Ja pomyślałem jeszcze o panu w kontekście pana poprzednich kłopotów. Z tego co się orientuję, to w dużym stopniu wynikały one z pana, że tak powiem, bardzo emocjonalnego podejścia do swoich obowiązków. Z pana przejmowania się wszystkim, żeby było jak najlepiej. Otóż do tego projektu potrzeba właśnie kogoś, kto nie będzie żałował sił, ani energii, tam gdzie kto inny dawno już by oklapł. - Energii mi nie brakuje. Nawet powiedziałbym miewałem kłopoty z powodu jej nadmiaru. - Wiem o tym i dlatego chcę, żeby pan się nad tym poważnie zastanowił. Mogę panu od razu obiecać, że oferuję panu tylko dużo kłopotów, a żadnych przyjemności. Czekać będzie pana dużo pracy, wysiłku, stresu, kłopotów i barier wszelkiego rodzaju. Jedyne co mogę panu zapewnić to to, że będzie miał pan pełną satysfakcję, jeśli panu się to uda. Niech pan się zastanowi czy pan podoła. - Nie ma co się zastanawiać. Już się zdecydowałem. Biorę to. I tak nie mam nic innego do roboty. - No właśnie, nie chciałbym, żeby pan to traktował jako coś co musi pan wziąć, bo nie ma nic lepszego. Potrzebuję pana pełnego przekonania do tego pomysłu, no i wytrwałości dotrwania do końca. Proponuję, żeby najpierw pan dokładnie posłuchał o co mi chodzi i potem się zastanowił, obejrzał statek i podjął decyzję. Jeśli się pan zdecyduje to dobrze, jeśli nie to rozstaniemy się w zgodzie. Ale jeśli się pan zdecyduje, to nie chcę, żeby pan się wycofał po napotkaniu pierwszych trudności. Albo jeśli pan otrzyma lepszą propozycję. - Nie wycofam się. Jeśli już się zdecyduje, to na pewno nie zmienię nagle zdania i nie porzucę tego zadania. Zresztą już się zdecydowałem. - No dobrze. Jeszcze jedno drażliwe pytanie. Tym razem będzie to już ostatnie. Potem przystąpimy do omówienia projektu. - Proszę pytać. - Jak wyglądają pana problemy alkoholowe? Nie chciałbym utopić w tym projekcie pieniędzy, które mogłyby przepaść poprzez nieodpowiedzialność głównego wykonawcy. - Cieszę się, że pan o to spytał. Niestety jest to prawdą, że moje poprzednie kłopoty mogły łączyć się właśnie z alkoholem. Cóż po wypiciu byłem trochę wariat, ale to już minęło. Teraz nie piję wcale. Poza tym nawet wtedy gdy popijałem, to nigdy nie miałem z tego powodu kłopotów zawodowych. To znaczy, nigdy się nie upijałem. Nigdy nie było sytuacji, że kapitan był pijany i przez to mógł podjąć decyzji lub podejmował je źle. Raczej ten alkohol miał wpływ na moje stany emocjonalne. Po prostu po kilku kieliszkach wydawało mi się, że można zdziałać cuda. Wymagałem znacznie więcej od siebie i od innych, aniżeli byli oni skłonni zaakceptować i stąd te kłopoty. Ale teraz nie piję wcale. - No dobrze. Nie chcę się na panu zawieść. A jeżeli chodzi o wymagania, to właśnie bym chciał, żeby pan dużo od siebie i innych wymagał. Inaczej nie powiedzie się panu. Teraz przejdźmy do omówienia mojego planu. Potem będzie czas na pytania i na wizytę na statku. Przez dwie godziny omawialiśmy założenia jakie w stosunku do Polanki zrobił Jasiak, potem pojechałem obejrzeć statek. Była to formalność, gdyż byłem już całkowicie zdecydowany, ale Jasiak koniecznie chciał, żebym wrócił do niego za kilka dni, a konkretnie w poniedziałek. Tyle czasu, według niego, potrzebowałem, żeby ocenić czy nie mierzę sił na zamiary. Może później opiszę dokładniej na czym miała polegać cała operacja, teraz tylko w skrócie wspomnę, że miałem statek uruchomić, to znaczy przygotować do eksploatacji jak najtańszym kosztem i w jak najkrótszym czasie. Z tym, że ten drugi warunek nie był tak ważny jak pierwszy. Zdaniem Jasiaka lepiej było zrobić wszystko wolniej lecz taniej, aniżeli zbyt szybko wydając duże pieniądze. Nie było jakiegoś pilnie czekającego ładunku do przewozu, więc nie było potrzeby przepłacać po to, żeby potem czekać na sznurku na jakieś zatrudnienie. Stateczek stał przy jakimś nabrzeżu koło CPN w porcie gdańskim. Nigdy tam przedtem nie byłem, ale Jasiak wytłumaczył mi gdzie to jest, gdyż sam tam często jeździł, tak był zapalony do swojego planu. Poprosił też Joannę, żeby wypisała mi pismo z prośbą o stałą przepustkę, które następnie podpisał. Wsiadłem w swojego zdezelowanego dziesięcioletniego malucha w czerwonym kolorze i pojechałem obejrzeć statek Polanka. Pamiętałem te stateczki jako chyba jedne z najmniejszych w olbrzymiej niegdyś flocie PŻO. Po drodze wstąpiłem do małej prywatnej stacji benzynowej niedaleko już portu. Ze zdziwieniem zobaczyłem, że benzynę leje mi do baku mój dawny starszy marynarz z ostatniego statku. - Skąd pan się tutaj wziął? spytałem. - Zmienił pan pracę? - Nie. Po prostu ze względów rodzinnych muszę być przez rok na lądzie. Tutaj zastępuję przez kilka tygodni brata, który chciał gdzieś wyjechać. Zawsze parę groszy się przyda. Zwłaszcza jeśli tak długo nie będę nigdzie mustrować. - No jasne. A potem gdy brat wróci, to co? Na dejmankę? - Nie ma już dejmanek. Albo jest się na statku, albo w domu. Tak, na dejmance, by było najlepiej. Przynajmniej człowiek robiłby to na czym się zna i parę groszy by zostało nie mówiąc już o porządnym śniadaniu i obiedzie. - No tak oczywiście. To jak długo jeszcze tutaj? - Ze dwa tygodnie. Równo pięćdziesiąt, panie kapitanie. - Proszę i powodzenia. Zapłaciłem i pojechałem. Bez większych kłopotów otrzymałem przepustkę do portu. Na razie jednorazową, gdyż stałą musiał ktoś tam podpisać, zdaje się, że komendant. Zostawiłem więc podanie i wypełniłem jakiś druczek. Potem wjechałem za bramę i postawiłem malucha zaraz za nią. Dalej nie było specjalnie miejsc do parkowania. Z daleka Polanka wyglądała imponująco. Ponieważ była całkowicie pusta i miała małe zanurzenie, więc robiła wrażenie większej niż w rzeczywistości. Wydawała się być całkiem sporym stateczkiem o nośności, o ile dobrze pamiętałem, około dwóch tysięcy ton. Przed opuszczeniem przeze mnie jego biura dyrektor Jasiak poinformował mnie, że od kilku miesięcy Polanka stoi właściwie bez żadnego nadzoru. Zabrakło pieniędzy nawet na to. Początkowo na statku była szkieletowa załoga. A właściwie były cztery takie załogi na czterech statkach. Potem powiązano je razem i była tylko jedna załoga na cztery statki. Wreszcie trzy z nich sprzedano. Na Polance pozostawiono tylko trzech zmieniających się co dwadzieścia cztery godziny marynarzy. Potem przez miesiąc był już tylko jeden marynarz przychodzący tylko w dzień, żeby sprawdzić zacumowanie i czy nic się nie dzieje. W końcu zrezygnowano i z tego. Jedynie pozamykano solidnie wszystkie magazynki i wejścia do nadbudówki maszynowni, żeby uchronić statek przed rozkradzeniem. Wyposażenie schowano do środka. Na pokładzie zostały tylko pozakładane na polery cumy. Doszedłem już do nabrzeża. Z bliska statek wyglądał gorzej niż przypuszczałem. Był solidnie już zardzewiały, ale nie przerażało mnie to specjalnie, gdyż nieraz już pływałem na takich trupach, które zresztą było stosunkowo łatwo doprowadzić do porządku poprzez oskrobanie skorodowanych miejsc, zaminiowanie ich i porządne pokrycie farbą całości. Efekt był natychmiastowy. Gorzej, że oprócz tej sporej korozji, było też sporo różnego rodzaju ubytków na skutek korozji. Tutaj potrzebne było spawanie. Wstawianie nowych zdrowych kawałków stali w miejsce zużytych lub nie istniejących. Takie naprawy były droższe i trzeba było jednak zawołać zawodowego spawacza z uprawnieniami PRS. Nie mógł tego robić amator. Ponadto przydałyby się na pewno generalne porządki. Samego zamiatania pokładów starczyłoby na cały dzień dla sporej gromadki dejmanów. O tym co pewnie było w ładowniach nie chciałem myśleć. Trap, po którym dostałem się na statek, na szczęście nie wyglądał źle. Trochę czasu zajęło mi otworzenie nadbudówki. Kłódka była zardzewiała i nie chciała puścić, ale wreszcie sobie z nią poradziłem. Przynajmniej było wiadomo, że statek nie jest rozkradziony. Zresztą nie byłoby to łatwe do przeprowadzenia, gdyż stał prawie na wprost wartowni przy bramie oraz jakiegoś budyneczku z biurami. Trzeba byłoby być wyjątkowo bezczelnym, żeby próbować nań się dostać. Chociaż, jak wiadomo, złodziei nic nie przeraża, więc należało tylko dziękować Bogu, że Polance jakoś się udało. W środku panował zaduch charakterystyczny dla długo nie wietrzonych pomieszczeń. Zauważyłem, że na statkach jest on szczególnie silny. Jest to po prostu smród nie do zniesienia. Wynika to chyba z tego, że normalnie statek w eksploatacji posiada cały czas włączoną wentylację pomieszczeń, więc nawet gdy cokolwiek śmierdzi, to nie czuje się tego zbyt wyraźnie, gdyż wentylacja wyciąga te niemiłe zapachy. Zaczyna się po jej wyłączeniu, a cóż dopiero po kilku tygodniach. Otworzyłem wszystkie drzwi nadbudówki, a potem udałem się do swojej kabiny, czyli kabiny kapitańskiej. Tu również panował przygnębiający fetor, ale był tutaj stosunkowo duży porządek. Przypuszczam, że ostatni kapitan, czy też oficer pełniący obowiązki dowódcy szkieletowej załogi zdał klucze do biura. Wtedy, gdy na statku zostali sami tylko wachtowi, po prostu do kabiny tej nie mieli dostępu. Swoje rządy na statku musiałem zacząć od urządzenia się w jakimś miejscu, czyli właśnie w swojej kabinie. Potem należało dokładnie przejrzeć cały statek i spróbować ocenić co trzeba na nim zrobić, żeby ponownie włączyć go do eksploatacji. Rozpocząłem od zajrzenia do lodówki. Smród, jaki z niej się wydobył, był wręcz nie do zniesienia, więc szybko ją ponownie zamknąłem. Otworzyłem dwa bulaje. Jeden na forszocie czyli z przodu kabiny, a drugi boczny. Wywietrzyło się bardzo szybko, ale było potwornie zimno. Ostatecznie był dopiero marzec. Pomyślałem, że jeśli mam się tu zadomowić na dłużej, to muszę skombinować jakieś ogrzewanie. Mogłem co prawda rozgrzewać się pracą, ale czasami musiałem też odpocząć czy też zająć się sprawami nie wymagającymi ruchu. Otworzyłem drzwi do łazienki, skąd dobiegł mnie jeszcze gorszy fetor. Przyczyna była nadzwyczaj prosta. Woda w syfonach dawno wyparowała i trzydziestoletni smród bez przeszkód wydobywał się z całego systemu kanalizacyjnego. Tego samego mogłem spodziewać się we wszystkich kabinach i łazienkach. Jedyne co można było zrobić, to przelać wszystkie muszle, umywalki, a także szpigaty wodą. Nie było to trudne, gdyż statek stał na wodzie i można było jej nabrać do woli, ale była to robota na wiele godzin. Od czegoś trzeba było jednak zacząć. Zdecydowałem się nalać na razie wody do wszystkich odpływów na swoim poziomie oraz na mostku kapitańskim. Potem zobaczę co dalej. Bez większych kłopotów znalazłem dwa blaszane wiadra w jednym z magazynków oraz trochę linek. Uwiązałem wiadra i wyrzuciłem za burtę, a po chwili wyciągnąłem oba już pełne. Zaniosłem je do siebie i wlałem do umywalki, muszli oraz do odlotu z wanny. Druga porcja wystarczyła na przelanie pozostałych odlotów na tym poziomie, czyli w kabinie pilotowej, radiooficera i publicznej toalecie na korytarzu. Kiedy wracałem z trzecią porcją, żeby dolać wody do ubikacji koło mostku zauważyłem stojącą na wyższym pokładzie beczkę. Podszedłem do niej i stwierdziłem, że jest pełna deszczówki. Na powierzchni pływało trochę śmieci, ale woda wydawała się bardzo czysta, o wiele lepsza niż ta z kanału portowego. Ta beczka bez trudu wystarczyłaby na to co zrobiłem przed chwilą. Dało mi to do myślenia, że chyba najpierw powinienem zrobić dokładny przegląd statku, a potem dopiero zaplanować robotę. Gdy się przez chwilę zastanowiłem, to doszedłem do wniosku, że pewnie podświadomie odsunąłem od siebie w myślach taki przegląd ze strachu, żeby nie zobaczyć ogromu czekających mnie zadań i zbyt łatwo się nie zniechęcić. Zdecydowałem się jednak obejrzeć sobie statek dokładniej. Chowanie głowy w piasek nic by nie dało, a dokładne rozeznanie się w sytuacji mogło mi ułatwić ustalenie kolejności wykonywanych robót. Rozpocząłem przegląd od własnej kabiny, w której w międzyczasie trochę się przewietrzyło, więc można było zamknąć bulaje. Z tym, że nadal było zimno jak cholera, ale przynajmniej nie hulał bezpośrednio wiatr. Bardzo dużo dało napełnienie syfonów wodą. Po prostu przestało z nich cuchnąć. Statek był już stareńki, miał trzydzieści lat, ale sama kabina kapitańska była bardzo dobrze utrzymana. Widać poprzez tyle lat miała szczęście do ludzi dbających o nią jak o swoje własne mieszkanie. Mahoniowe meble były prawie niezniszczone. Również w ścianach nie było nadmiernej ilości dziur po różnego rodzaju śrubkach, gwoździach czy zaczepach. Jedynie potwornie zniszczony był dywan, oraz był po prostu zwyczajnie brudny. Wszystkie szafki i szuflady otwierały się bez trudu. W wiszącej szafce nad biurkiem znalazłem mnóstwo dokumentacji statkowej. Były tam plany, rysunki i instrukcje. Oprócz tego stare segregatory z różnymi dokumentami, które normalnie sporządzał kapitan. Te ostatnie papiery nie mogły mi być w niczym przydatne. Nie znalazłem nigdzie dokumentów statkowych takich jak dzienniki okrętowe, czy też certyfikaty klasowe i konwencyjne. Mogłem się tylko domyślać, że są w biurze. Jasiak o tym nie wspominał, więc musiałem to zbadać podczas wizyty u niego w poniedziałek. Dzisiaj była środa, więc miałem ładnych kilka dni na rozpoczęcie roboty i podjęcie decyzji. Z tym, że tak byłem już przekonany do tego zadania, że chyba największe niespodzianki nie mogły mnie zawrócić z tej ścieżki. Postanowiłem dzisiaj pracować do wieczora dopóki wystarczyłoby mi sił. Podobnie przez następne trzy dni czyli w czwartek, piątek i sobotę. W niedzielę chciałem trochę odpocząć, a właściwie spokojnie usiąść w domu i sporządzić dokładny plan pracy, który rozpoczynałby się listą rzeczy do załatwienia. Od razu było widać, że będzie ona bardzo długa. Postanowiłem zrobić to, co zrobiłby na moim miejscu każdy inny postawiony w przed takim zadaniem jak ja, czyli notować na bieżąco wszystko co tylko zauważę. Początek nie był trudny, bo już w pierwszej szufladzie znalazłem czysty notes reklamowy, jeszcze Baltony, w formacie A-6. Włożyłem go do kieszeni spodni i wiedziałem, że będę do niego często zaglądał, a nie rozstawał się z nim nigdy. Decyzja o przeglądzie kabiny okazała się nadzwyczaj słuszna, gdyż już w pierwszej szafie znalazłem jakiegoś starego farela. Nie miałem co prawda jeszcze prądu, ale zdecydowałem szybko się o niego postarać. Wtedy przynajmniej podczas przerw w pracy na pokładzie mógłbym jakoś w swojej kabinie wytrzymać. W radiostacji znalazłem też inny grzejnik, w postaci długiej rury z wachlarzowatymi blaszkami odprowadzającymi ciepło. Pomyślałem, że gdybym uruchomił oba te grzejniki, to nawet można byłoby się pokusić o spanie na statku. Zdecydowałem się zabrać farela do domu i go sprawdzić. Na razie musiałem jednak zdobyć jakiś prąd. Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że pewnie nikogo w porcie już nie złapię, ale postanowiłem zaryzykować. Czas zleciał bardzo szybko. W biurze PŻO straciłem ponad trzy godziny, a potem zajęty noszeniem wody, sprzątaniem i przeglądaniem kabiny nie zauważyłem, że zrobiła się godzina czwarta po południu. Poszedłem do budyneczku stojącego prawie na przeciwko Polanki w niezbyt wielkiej od niej odległości. Rzeczywiście był prawie opustoszały, ale w którymś pokoju zastałem mężczyznę ubranego już w płaszcz i wybierającego się do domu. Udało mi się zatrzymać go na kilka minut i wypytać o kilka spraw. Okazało się, że jeszcze niedawno Polanka była podłączona do skrzynki z licznikiem. Tak zwanej zetki i wtedy na statku był prąd. Potem, gdy zrezygnowano z wachty, odłączono również prąd. - Jeśli chodzi o stronę techniczną, to na pewno nie będzie kłopotów. Musi być tylko uzgodniona sprawa płacenia. Z tego co wiem, to PŻO nie płaci nam nawet za nabrzeże, więc może pan się spodziewać pytań na ten temat. Niech pan przyjdzie jutro po ósmej i pogada z kierownikiem. Ja niewiele mam tu do gadania. - A jak wygląda z wodą? - Na razie na herbatę może pan brać od nas z któregokolwiek kranu. Potem, gdy pan się już rozgości na statku, to pewnie uruchomi pan hydrofor i będzie pan miał swoją wodę. Tyle mogę panu na razie poradzić. To żegnam, bo muszę już lecieć. Żona, pan rozumie. Machnął mi ręką na pożegnanie i tyle było go widać. Poszedłem do malucha po latarkę, gdyż nie znalazłem żadnej w kabinie kapitana. Gdy wróciłem na statek od razu bardzo mi się przydała, gdyż zrobiło się już szaro i chociaż w kabinie był jeszcze stosunkowo jasno, to chciałem poszperać po magazynkach, w których nie było okien. Musiałem szybko znaleźć kawałek kabla, a właściwie przedłużacza. Wracając z baraczku zauważyłem tą osławioną zetkę. Stała trochę z boku osłonięta jakimś krzakiem i dlatego na początku nie zwróciłem na nią uwagi. W środku było też zwykle gniazdo, a nawet dwa na dwieście dwadzieścia wolt. Pytanie tylko czy był w nim prąd. Musiałem to sprawdzić. W kabinie kapitana w jednej z szuflad znalazłem mnóstwo narzędzi i wszelkiego rodzaju drobiazgów majsterkowicza w postaci śrub, drutów, blaszek, prętów, rurek i tym podobnego drobiazgu, jaki znajduje się w wielu piwnicach. Był tam między innymi śrubokręt z probówką, co ułatwiłoby mi zadanie. Na razie udałem się na poszukiwanie jakiegoś kabla. Rzeczywiście dosyć szybko udało mi się znaleźć nie tylko kabel, ale i lampę na jego końcu. Z tym, że kabel ten był za krótki, żeby sięgnąć nim od skrzynki do statku. Co najwyżej mogłem sobie poświecić na nabrzeżu w jej pobliżu. A była to właśnie rzecz, której nie wolno mi było zrobić. Jeśli chciałem, przynajmniej na razie, podłączyć się do prądu po pajęczarsku, to musiałem to zrobić tak, żeby tego nikt nie widział. Ostatecznie w niedalekiej odległości ode mnie cumowały jakieś inne jednostki. Zresztą ich się nie obawiałem. Nie sądziłem, żeby załogi mogły zwracać na mnie uwagę. Jednakże Polanka była bardzo dobrze widoczna zarówno z wartowni na bramie jak i z budynku administracji. Nigdzie nie mogłem namierzyć kabla. Zresztą było to zrozumiałe, gdyż wszystko było pozamykane, a ja nie miałem kompletu kluczy, tylko musiałem kombinować. W kabinie kapitana nie było tych kluczy za wiele, a te które dostałem z biura PŻO były nieliczne i pasowały do niewielu pomieszczeń. Cały komplet musiał być w którejś z kabin lub nawet w kilku z nich. Wreszcie udało mi się dopasować klucz do kabiny drugiego mechanika, w której oprócz wszechobecnego smrodu, znalazłem pęk kluczy maszynowych na dużym kółku z mosiężnego drutu. Część kluczy miała zawieszki z numerami, lecz większość nie miała żadnych. Nie pozostało nic innego, jak tylko próbować po kolei. Zszedłem do siłowni i odnalazłem warsztat elektryka położony tuż obok warsztatu maszynowego. Niestety mimo, że wetknąłem w zamek wszystkie klucze, nie udało mi się dostać do środka. Gdyby była tam kłódka, to po prostu bym ją podważył. Ale nie, w stalowych drzwiach był normalny zamek patentowy, którego nie umiałem otworzyć. Przypomniałem sobie jak rok temu złodzieje okradli moje mieszkanie nie włamując się do niego, tylko otwierając je sobie znanym, zapewne bardzo łatwym, sposobem. Ja niestety nie znałem tego sposobu bez względu na to jak byłby łatwy. Spróbowałem więc otworzyć warsztat maszynowy, co mi się dosyć szybko udało. Oczywiście nie było tam żadnego kabla, ale za to namierzyłem kolejny pęk kluczy wiszący nad falbankiem. W tym to pęku znalazł się klucz do warsztatu elektryka. Był on, ten warsztat, nawet nieźle zaopatrzony. To znaczy nie wiem tego na pewno, ale takie odniosłem wrażenie. Nie wydawał się być ogołocony, czego właściwie mogłem się spodziewać po długiej odstawce. Znalazłem też olbrzymi kłąb czarnego trójżyłowego kabla w gumowej izolacji. Wyszedłem ze statku i rozciągnąłem kabel w kierunku skrzynki. Nabrzeże było betonowe, lecz beton był spękany i znajdowały się w nim liczne szpary. Dalej był dosyć wąski pas nędznej trawy i już była skrzynka. Rozciągnąłem kabel w taki sposób, żeby za bardzo się nie rzucał w oczy, a potem sprawdziłem probówką czy w gnieździe jest napięcie. Na szczęście było. Mogłem już się podłączyć, ale postanowiłem zrobić to porządniej. Zostawiłem kabel przy skrzynce i wróciłem do warsztatu elektryka, znalazłem tam odpowiednie wtyczki i założyłem je na kabel przedłużacz oraz kabel od lampy kablówki. Jeszcze raz poszedłem na nabrzeże i wetknąłem kabel do gniazdka, a potem w kabinie spróbowałem włączyć oświetlenie. Wszystko zadziałało dobrze. Oczywiście najpierw zasunąłem zasłony w oknach. Jak na każdym starym statku oprócz normalnych zasłonek, na samych szybach były jeszcze czarne rolety. To wszystko razem pozwalało mi oświetlić kabinę bez ryzyka, że zauważy to ktoś z zewnątrz. Swoją karierę w charakterze armatora rozpocząłem więc od kradzieży prądu. Nieźle, trzeba przyznać. Nie miałem jednak wyrzutów sumienia. Zwłaszcza, że traktowałem to jako pożyczkę. Zamierzałem przecież niedługo, gdy stanę na nogi i zacznę zarabiać frachty, wszystko skrupulatnie pospłacać. W kabinie od razu zrobiło się przyjemniej, ale ponieważ miałem zamiar spędzić na statku jeszcze kilka godzin, więc postanowiłem pozwiedzać statek przy latarce, a na sam koniec wrócić do kabiny i jeszcze w niej posprzątać. Rozpocząłem od mostku. Z niejakim trudem dopasowałem klucze do kilku szafek i rozpocząłem ich regularny przegląd. Mimo, że zazwyczaj PŻO statki na sznurku traktowała jako magazyn części zamiennych, to odniosłem wrażenie, że Polanka nie jest do końca ogołocona. W szufladach było sporo map, bez trudu znalazłem też ich spis, więc mogłem nawet sprawdzić ich kompletność. Znalazłem też w jednej z szafek wszystkie droższe elementy wyposażenia nawigacyjnego. Były tam dwie lornetki, sekstant, kompas magnetyczny wyjęty z kolumienki znajdującej się na pokładzie pelengowym, trójkąty nawigacyjne, linie równoległe, jeden przenośnik, stoper, chronometr, namierniki, barograf, a nawet drobiazgi w postaci ciężarków do map, ołówków, gumek, i jeszcze mnóstwo wszelakiego innego nawigacyjnego dobra. Szafka z flagami kodu i flagami państw również wydawała się być dosyć dobrze zapełniona. Oczywiście przed udaniem się w rejs należało to wszystko dokładnie sprawdzić i uzupełnić. W sumie wyposażenie to, chociaż niedrogie, jeśli liczyć wartość tego starego, schowanego w schowku kompletu, było bardzo ważne, gdyż w przypadku jego braku zakup nowego łączyłby się z dużymi wydatkami. Uznałem, że ruchome wyposażenie mostku było w miarę przyzwoite, czy też po prostu prawie wystarczające, oprócz oczywiście najnowszych wydań niektórych wydawnictw nawigacyjnych. Należało jeszcze zorientować się odnośnie urządzeń zamontowanych na stałe, a wymaganych przez konwencje czy też przepisy administracji państwa bandery. Polanka niby podnosiła banderę polską, ale Jasiak chciał ją zarejestrować pod Vanuatu, żeby choć trochę zaoszczędzić na podatkach. Zauważyłem, że ciągle wspominam, że Jasiak to, czy Jasiak tamto. Natomiast powinienem właściwie sam o tym decydować, skoro miałem stać się armatorem Polanki. Nie mogłem jednak jakoś przyzwyczaić się do takiej myśli. Zwłaszcza, że armatorem chyba rzeczywiście byłbym tylko na papierze. To znaczy nie jest to zupełnie ścisłe. Armatorem na papierze w tym sensie, że przecież swą działalność zaczynam, czy też za kilka dni zacznę, nie wnosząc ani złotówki wkładu. Ale jednocześnie nie jestem też najętym pracownikiem. Po prostu robię, to znaczy mam robić wszystko po swojemu, a finansować ma mnie ktoś inny, ale to czy uda się takie finansowanie, zależy w głównej mierze ode mnie, a właściwie od mojej gospodarki finansowej. Wszystko to jest skomplikowane, ale jeszcze do tego wrócę i dokładnie wyjaśnię o co chodzi. Na razie nie tylko nie mam na to czasu, ale sam jeszcze nie wszystko dokładnie rozumiem. W każdym razie, kiedy statek będzie gotowy do eksploatacji, chcemy przy okazji przeglądów klasowych i konwencyjnych zrobić przegląd dla zmiany bandery i przerejestrować się pod Vanuatu. No więc chodzę po mostku i patrzę co tu jest zamontowane. Nie znam co prawda wymagań Vanuatu, ale przypuszczam, że nie są one ostrzejsze aniżeli polskie, które znam dosyć dobrze. Najważniejsze jest zaś to, żeby było tu wszystko czego wymaga SOLAS czyli konwencja o bezpieczeństwie życia na morzu, którą z kolei znam prawie na pamięć, gdyż była ona moim konikiem. Bez większego trudu stwierdzam więc, że na mostku znajdują się wszystkie urządzenia wymagane przez konwencję z jednym wyjątkiem. Chodzi o urządzenia łączności GMDSS. To nowy system, wprowadzony obowiązkowo dopiero 1 lutego 1995, a w pełni obowiązujący od pierwszego lutego 1999. Wtedy, gdy Polanka poszła na sznurek jeszcze nie obowiązywał i dlatego go tutaj nie ma. To znaczy nie ma wszystkich urządzeń i trzeba będzie je uzupełnić. Nie dziwi mnie to, bo w sytuacji w jakiej PŻO jest od kilku lat oczywistym jest, że inwestują tylko w to co jest wymagane, ale nic ponad to, ani nic przed datą wprowadzenia w życie tych wymagań. Ze zdziwieniem zauważyłem więc jeden zestaw łączności satelitarnej Inmarsat C. Dzięki temu właściwie niewiele trzeba by teraz dokupywać. Inna sprawa, że nie wiedziałem, które z tych urządzeń są sprawne, a które nie. Mogłem się on tym przekonać dopiero po włączeniu zasilania na statek. Postanowiłem, że jutro od samego rana zajrzę w tej sprawie do kierownika bazy. Przegląd mostku zajął mi dosyć dużo czasu, więc gdy wróciłem do kabiny, było już dosyć późno i trzeba było zaraz wracać do domu, jeśli chciałem zacząć znowu działać wcześnie rano. W kabinie było dosyć ciepło, a przynajmniej cieplej niż na mostku. Paląca się porze kilka godzin żarówka troszeczkę podniosła temperaturę. Postanowiłem od jutra spróbować grzejników. Poza tym poczułem głód. Nagle i niespodziewanie zdałem sobie sprawę, że zjadłem zaledwie jedną kanapkę rano przed udaniem się do Jasiaka. Potem była tylko kawa przyrządzona przez Joannę. Smaczna i aromatyczna oczywiście jak to Gajos, to znaczy Pedros, ale trudno było nią zastąpić obiad. Wrzuciłem farelka, którego chciałem naprawić w domu, do torby, wyłączyłem wtyczkę lampy i udałem się do malucha zamykając kabinę oraz drzwi wejściowe do nadbudówki na tą samą zardzewiałą kłódkę. Zajęło mi to znowu trochę czasu, bo nadal się zacinała. - Muszę ją jutro zakonserwować - pomyślałem. Po drodze wyciągnąłem wtyczkę mojego lewego kabla z gniazdka w skrzynce i rzuciłem go niedbale Kiedy dotarłem do domu była godzina dwudziesta druga. Już z dołu zauważyłem, że we wszystkich oknach było ciemno. Moja żona pewnie już spała, albo po ciemku oglądała telewizję. Otworzyłem drzwi starając się nie robić hałasu. Przez szkło w drzwiach do dużego pokoju, gdzie sypiała ona, nie dobiegał żaden blask, a więc chyba naprawdę spała. Dopiero po chwili wyprowadził mnie z błędu jej szept: - To on. Zachowuj się cicho. Nie chcę tu mieć żadnych dyskusji. Odpowiedzią na to było cichutkie: - W porządku. Jak w porządku, to w porządku. Zachowywałem się więc cicho, chociaż nie do mnie była ta uwaga. W kuchni w lodówce znalazłem odrobinę sera i masła. Stanowczo za mało, żeby nasycić mój głód, ale nie chciało mi się już nigdzie chodzić, więc zdecydowałem się pójść do łóżka na głodnego. Zjadłem tylko jedną kanapkę i zrobiłem sobie herbatę. Potem wyciągnąłem farela z torby i go wypróbowałem. Oczywiście nie działał. Otworzyłem więc swoją szafkę na korytarzu i wyciągnąłem narzędzia. Po rozkręceniu okazało się, że część drutów oporowych jest przepalona. Połączyłem więc rozłączone druty, przez co niestety zmieniła się oporność grzałki, ale uznałem, że jakiś czas powinna wytrzymać i ja włączyłem do kontaktu. Wszystko zaczęło działać dobrze. Od następnego dnia mogłem trochę podgrzać się w kabinie. Potem udałem się do swego ośmiometrowego pokoju na spoczynek. Byłem już zmęczony i nie chciało mi się kąpać, więc tylko lekko się umyłem nad umywalką. Jeszcze zachciało mi się siusiu. Nasza toaleta jest tuż przy dużym pokoju, w którym od pewnego czasu usadowiła się moja ślubna, więc zawsze chodząc tam starałem się załatwiać sprawę jak najdelikatniej, żeby nie ranić jej uszu. Teraz też zacząłem kierując strumień na ściankę muszli, żeby wszystko odbyło się jak najciszej. Ale po chwili pomyślałem, że nie mam przecież potrzeby ani obowiązku oszczędzać uszu tego kogoś, ktokolwiek to był, który obiecywał mojej żonie być w porządku. Przestałem się więc przejmować hałasem i zacząłem lać prosto w środek muszli, a ponieważ zebrało mi się tego sporo wskutek zimna panującego na Polance, więc strumień był silny i szeroki. No i trwało to ładną chwilę. Potem zamknąłem z hałasem drzwi, poszedłem jeszcze głośno się popluskać w łazience z parskaniem i chrząkaniem. Nie jestem pewien, ale zdaje się że słyszałem poprzez drzwi dyskretne: Cii.... Potem zadowolony z siebie poszedłem spać. Oczywiście nie mogłem mimo zmęczenia zasnąć, bo tak na naprawdę, to wcale nie byłem z siebie zadowolony, ale wręcz odwrotnie byłem na siebie wściekły. Moja ślubna małżonka sprowadza sobie do domu kochanka, a ja nie wiem co mam z tym zrobić i okazuję się takim mięczakiem, że nie robię nic, a nawet staram się im schodzić z drogi i nie przeszkadzać. Jedyne co zrobiłem, to ukarałem ich oboje głośnym wysikaniem się. Wszystko to zaczęło się, przynajmniej dla mnie, od czasu mojego załamania nerwowego. Muszę przyznać, że żona z początku wykazywała dużo cierpliwości i współczucia i starała się mi pomoc. Przynajmniej tak sądziłem. Jednakże w miarę jak dochodziłem do siebie robiła się coraz bardziej oschła i nieprzyjemna. W końcu oświadczyła, że nie ma zamiaru spędzić reszty życia z wariatem i zażądała rozwodu. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że coś jest nie w porządku. Próbowałem ją przekonać, że jestem zupełnie normalny, że to było tylko chwilowy kryzys, który już się nigdy nie powtórzy. Niby zgadzała się ze mną, niby przytakiwała, ale odsunęła się ode mnie na dobre. Wkrótce zajęła duży pokój, do którego mogłem chodzić tylko w dzień, gdy drzwi były otwarte. Zamknięte oznaczały, że moja osoba jest niepożądana. Potem wcale nie pozwoliła mi tam przychodzić. Oczywiście nie zaglądała też do mojej klitki. Czasem spotykaliśmy się w kuchni, lub gdy w przypływie dobrego humoru zawołała: - Chodź tutaj. Dają coś dla ciebie. Zazwyczaj oznaczało to jakiś program, o którym po prostu chciała z kimś podyskutować, ale nie żeby był zaraz interesujący mnie. O wspólnym łożu nie było oczywiście mowy od mojego powrotu z tamtego fatalnego rejsu. Niedługo potem zaczęła znikać z domu, wracać późno, a czasami wcale i w dodatku pachnąc męską wodą po goleniu. Wtedy wiedziałem już, że ma kogoś, ale nic nie mówiłem, bo co właściwie miałem powiedzieć. Potem zażądała rozwodu. Dopiero wtedy się postawiłem. Owszem, jeżeli tak rozstrzygnie sąd. Sam na to nie idę. Nie mam zamiaru ułatwiać jej życia. Ponieważ nie pracowałem, tylko ciągle chodziłem po lekarzach, więc miałem dużo czasu na rozmyślania. Myślałem tak i myślałem i doszedłem do niezbyt budujących wniosków. Uznałem, że moja żona już od dawna mnie zdradzała. Była bardzo namiętną kobietą i uwielbiała się kochać. Właściwie mogła to robić, czyli bzykać się, na okrągło i była z tego zadowolona. Nieraz w towarzystwie mówiła, że nie wyobraża sobie pójść spać bez co najmniej jednego razu. Ja oczywiście byłem dumny z siebie jak paw, bo to jak gdyby świadczyło o mojej męskości, że tak niby jej dogadzam. Jakoś nigdy wtedy nie pomyślałem, jak ona chodzi spać wtedy, gdy jestem w długich rejsach. Po dokonaniu tego olśniewającego okrycia, nagle zrozumiałe stały się dla mnie liczne głuche telefony, czasami spóźnienia z pracy. No i notoryczne przepuszczanie wszystkich pieniędzy. Moja kochana żoneczka, podczas mojej nieobecności wydawała miesięcznie więcej aniżeli mogliśmy wydać razem pomiędzy rejsami. Teraz zaświtało mi w głowie, że po prostu miała kogoś. I to pewnie niejednego. Jeszcze raz potwierdziło się, że mąż dowiaduje się ostatni, jeżeli w ogóle dowiaduje się. Nie będę zmyślał, że się tym nie przejąłem, ale przeżyłem to stosunkowo spokojnie. Było mi tylko bardzo, bardzo przykro. Poczułem się, że byłem dobry tylko wtedy, gdy wypływałem i dostarczałem żonie tyle pieniędzy, żeby wystarczyło jej na przyjemne, rozrywkowe życie. Teraz, gdy zostałem bez pracy, byłem jej zupełnie niepotrzebny. Jak zwykle, gdy wróciłem z ostatniego statku, tym razem ze zrozumiałych względów wcześniej, pieniędzy w domu nie było wiele. To co pozostało poszło prawie do końca podczas mojego leczenia. Teraz nie było mnie nawet stać na to, żeby wyprowadzić się z domu, w którym mnie nie chcą. Narzekam tu na żonę, ale prawdę mówiąc trochę ją rozumiem. Każda kobieta wiążąc się z mężczyzną myśli o swoich dzieciach. Wcale nie dziwię jej się, że bałaby się mieć dziecko z wariatem. To było dla za duże ryzyko dla przyszłej matki, która chce żeby jej dzieci były mądre i zdrowe. Tyle, że ja nie byłem wariatem, tylko przeszedłem chwilowy kryzys, zresztą niezbyt głęboki i niezbyt długotrwały. Póki co jednak byliśmy formalnie małżeństwem i sprowadzanie sobie kochanków było moim zdaniem nietaktem. W każdym bądź razie nie powinienem za bardzo się nimi krępować. Ostatecznie byłem u siebie. Mieszkanie było moje własne pochodzące jeszcze sprzed ślubu i w przypadku rozwodu mógłbym zażądać, żeby to ona się wyprowadziła. Oczywiście nie miałem zamiaru tego robić. Na razie nie miałem nawet zamiaru się rozwodzić. Jeśli chodzi zaś o wyprowadzkę, to pewnie bym ją do tej pory wykonał, ale nie miałem dokąd pójść. Nawet nie mogłem zaczepić się chwilowo u rodziców, gdyż raz że pochodziłem aż z Zamościa, a dwa że rodzice zmarli, a ich domek zajął mój brat. Zresztą zgodnie z tym co razem postanowiliśmy. Słowem, chwilowo byłem skazany na mieszkanie z żoną, która mnie nie chciała i domagała się rozwodu. Taka sytuacja mogła trwać nie wiadomo jak długo ze względu na brak świadectwa zdrowia. Początkowo, gdy nie zdawałem sobie sprawy, że stracę kartę zdrowia, myślałem, że muszę tylko przetrzymać do wypłynięcia w rejs. Podczas rejsu miałem zamiar tak oszczędzać, żeby po powrocie wynająć coś dla siebie. Potem, po kilku kolejnych rejsach kupiłbym sobie mieszkanko, co pewnie nie byłoby trudne do osiągnięcia, skoro teraz żona nie traciłaby już moich pieniędzy. Wszystkie te precyzyjne plany wzięły w łeb, gdy okazało się, że nie dostanę świadectwa zdrowia. Pozostało mi robienie dobrej miny do złej gry i udawanie, że nie widzę nocnych gości żony. Nie wiem zresztą. Być może po jakimś czasie się do tego przyzwyczaję, albo nawet polubię. Może zaprzyjaźnię się z którymś z jej kochanków i wypiję z nim brudzia. Przez chwilę bawiłem się tym pomysłem. Na przykład stawiam takiemu tyle wódy, że pada jak kawka, a moja ślubna nie może się go doczekać. Nagle się okazuje, że on woli pić, niż ciupkać. Czy też woli towarzystwo męża swojej kochanki od samej kochanki. Słodka zemsta. W końcu postanowiłem nie myśleć więcej o tym, tylko starać się zasnąć. Nazajutrz czekał mnie huk roboty. Jakoż udało mi się zasnąć.
Comments