Znowu żyję – powieść w odcinkach, rozdział 4
- poloniasligo
- Nov 17, 2014
- 22 min read

Dzięki uprzejmości autora Gabriela Oleszka możemy publikować tę powieść w odcinkach na naszych łamach.
Copyright by Gabriel Oleszek / kopiowanie, powielanie i dalsze publikowanie jest zabronione.
O Autorze http://www.marynistyka-oleszek.pl/
Zdjęcie oraz projekt okładki: Martin Pociecha / TheSolace Creative
4
Czwartek Rano udało mi się wyjść z mieszkania nie zderzając się z nikim. Tylko raz w nocy obudził mnie głośny szum dochodzący z toalety. To mój rywal, chyba w rewanżu, tak hałasował. Przed wyjściem zrobiłem sobie kanapkę z ostatnim kawałkiem sera, nie pozostawiając nic do jedzenia dla zakochanej pary. - Nich żyją miłością - pomyślałem mściwie. Już przy samochodzie przypomniałem sobie o farelu, który został w mojej sypialni. Wróciłem więc na górę i otworzyłem drzwi. Pierwsze co zobaczyłem to, to że również drzwi do dużego pokoju są otwarte. Skierowałem się do siebie, a gdy mijałem te otwarte drzwi zobaczyłem skierowane do sufitu nogi mojej żony, a pomiędzy nimi dwa blade, podskakujące pośladki. Tak byli zajęci sobą, że nawet nie usłyszeli, że otwieram drzwi wejściowe. W pierwszej chwili miałem ochotę złapać za gruby pas i lać po tych wychudzonych pośladkach ile wlezie, ale w sumie mnie rozśmieszył ich śmiesznie chudy, wręcz zapadnięty kształt i machnąłem na to ręką. Chwyciłem farela i opuściłem mieszkanie głośno trzaskając drzwiami. Niech się głowią czy ich widziałem, czy nie. Guzik mnie to obchodziło, co sobie pomyślą. Oczywiście kłamię mówiąc, że mnie to tylko rozśmieszyło. Zabolało mnie i to mocno. A ten śmiech był zapewne swego rodzaju wisielczym humorem. Co innego domyślać się własnych rogów, a co innego zobaczyć je na własne oczy i to w całej okazałości. Najbardziej zabolało mnie to, że odgłosy jakie wydawała moja żona byłe identycznie takie same, jak za naszych najlepszych czasów. - Teraz mogę robić wszystko, co mi się spodoba - pomyślałem. - Nie mam żadnych zobowiązań wobec żony. Pomyślałem o jakiejś miłej blondulce albo czarnulce, z którą spędzałbym czas lekko, łatwo i przyjemnie nie myśląc wcale o swojej ślubnej. Nie wyglądało na to, żeby jakaś jednak się pojawiła w pobliżu mnie, więc na razie moją największą i jedyną miłością musiała być nadal Polanka. Dojechałem już do bramy. Strażnik, inny niż wczoraj, dowiedziawszy się, że czekam na stałą przepustkę, nie żądał niczego więcej, tylko bez uwag mnie przepuścił. Po kilkunastu minutach dostałem więc już stałą przepustkę, która po podpisaniu jej przez szefa straży nabrała mocy urzędowej. Potem poszedłem do kierownika bazy. Był to dosyć przyjemnie wyglądający człowiek, który zaprosił mnie do siebie, przeprowadzając przez mały pokoik, w którym przy komputerze siedziała jakaś dziewczyna. Wydała mi się nawet dosyć ładna, ale prawdę mówiąc nie zdążyłem dokładnie się przyjrzeć. - Już wiem, że PŻO znowu zainteresowało się Polanką. Cieszy mnie to, bo nie ma niczego gorszego aniżeli widok marniejącego statku. Czy to oznacza, że kłopoty finansowe już się skończyły? - Niezupełnie. A nawet wręcz odwrotnie. Nie tylko się nie skończyły, ale jest ich jeszcze więcej. Tego statku nie sprzedano, bo nikt go nie chciał. Posyłać go na złom, mimo leciwego wieku jeszcze szkoda. Nie mówiąc o tym, że sprzedać go na złom, to też kłopot. U nas dostałoby się grosze. Po to, żeby wysłać go gdzieś do Indii czy jakiejś innej stoczni złomowej, należy też go uruchomić i ponieść nakłady. W końcu zdecydowano go uruchomić, ale po to żeby pływał i zarabiał, a nie tylko na jeden rejs do miejsca złomowania. - Czyli trochę pieniędzy jest. Takie uruchomienie pewnie masę kosztuje. Wszystkie remonty, przeglądy, wyposażenie i tak dalej. To kosztuje prawda? - To prawda, dlatego to zadanie powierzono mnie. Mam go uruchomić, że tak powiem gospodarskim sposobem. - Pan sobie raczy żartować. Chce pan uruchamiać statek gospodarskim sposobem? To może panu się udać z łodzią rybacką na Zalewie, ale nie z pełnomorskim statkiem. Pewnie jeszcze bez wydawania pieniędzy. - Właśnie, bez wydawania zbyt dużych sum. Normalną drogą, czyli poprzez obsadzenie załogą, a następnie wysłanie na remont do stoczni należałoby się liczyć z naprawdę dużymi nakładami. Mamy nadzieję zrobić to przy minimalnym koszcie. - Cóż, życzę powodzenia. Chociaż nie chciałbym być w pańskiej skórze. To chyba nie łatwe zadanie. Kto ma statki, ten ma wydatki - mówi staropolskie przysłowie. Niech pan nie liczy, że w pana przypadku ono nie zadziała. - Postaram się. Na razie przyszedłem z prośbą o pomoc. Po to, żeby ruszyć z robotą muszę mieć zasilanie. Chciałbym podłączyć się do tego samego źródła, z którego korzystano poprzednio. - Nie ma najmniejszego problemu. Można to załatwić choćby zaraz, ale najpierw PŻO musi zapłacić zaległe rachunki. - To znaczy są jakieś zaległości? - Są i to nie małe. Za nabrzeże nie płacicie od dawna, ale to jeszcze można by przełknąć ze względu na wasze kłopoty. Ostatecznie nie otrzymujemy tych pieniędzy, ale i też nie ponosimy żadnych nakładów. Ale jeżeli chodzi o prąd, to musimy za niego zapłacić rachunki, a nasza sytuacja jest niewiele lepsza niż wasza. - Mogę pana zapewnić, że wszystko zostanie uregulowane, ale musicie dać trochę czasu na złapanie oddechu. Sam pan wie, że o dłużników trzeba dbać, po to żeby mogli zarobić i oddać długi. - Zapłacicie zaległe rachunki za prąd i dostaniecie nowy. Wcześniej nie ma mowy. Niech pan zrozumie, że my też musimy się rozliczać, bo inaczej odetną nam zasilanie. Wyobraża pan sobie co by się stało, gdyby cała baza została bez prądu. - Wyobrażam, ale ja właściwie nie przychodzę do pana jako PŻO. - Jako kto zatem? - Jako nowy, prywatny właściciel Polanki. Wszystkie zobowiązania wezmę na siebie, ale nie mogę płacić długów poprzedniego właściciela. - Kupił pan tego trupa? To olbrzymia odwaga. - Dziękuję. To co? Dostanę to zasilanie? - Muszę pomyśleć. Czy ma pan jakiś tytuł własności? Gdybym wiedział wcześniej, to mógłbym po prostu zaaresztować statek, ale teraz, gdy nie należy on do PŻO. Sam nie wiem. - Niech pan się nie obawia. PŻO wszystko sumiennie spłaci. Może to trochę potrwa, ale na pewno się wywiążą. - Nic pan nie mówi o tytule własności. Chociażby umowę, jeżeli nie ma pan certyfikatu okrętowego. - Jeszcze nie mam. Sprawa jest w trakcie załatwiania formalności, a to, jak pan wie, trochę potrwa. W międzyczasie, żeby nie tracić czasu biorę się za statek, ale potrzebne mi na początek zasilanie. - Niech pan puści agregat, jeśli jest czynny. - No właśnie, jeśli jest czynny. Pewnie jest, ale nie wiem ile jest paliwa. Poza tym nie mam załogi. - To co? Chce pan tymi ręcami zrobić wszystko samemu? Musi mieć pan załogę. - Załogę przyjmę dopiero do pływania. Na razie nie. Znowu chodzi o oszczędności. - Mierzy pan siły na zamiary, drogi panie. - Nie. Poradzę sobie. Musi mi się udać. - Właściwie podoba mi się to co pan mówi. Widzę, że też jest pan wariatem jak ja, tylko jeszcze większym. - Zgadza się. Przedtem bardzo nie lubiłem tego słowa, ale teraz tak często je słyszę, że już się przyzwyczaiłem. To co, dostanę prąd? - Niech pan nie wykorzystuje mojej słabości. Umówmy się tak. Podłączymy panu prąd jako prywatnej osobie, a właśnie jak pan się nazywa? - Przepraszam, chyba niewyraźnie się przedstawiłem. Marek Gaberial. - No więc panie Marku, dam panu prąd jako prywatnej osobie, ale nie jako PŻO. Za dużo nam zalegają. Gdyby dyrekcja mnie namierzyła, że znowu ich kredytuję, to miałbym kłopoty. Niech pan udowodni, że prowadzi pan interesy na własny rachunek, a nie jest pan PŻO i od razu włączam panu prąd. - W poniedziałek będę w PŻO i wtedy przyniosę wszystko co potrzeba. - Świetnie się składa, to tylko dwa dni czwartek i piątek. Tyle wytrzyma pan bez zasilania. - Dla mnie to cztery dni. Pracuję również w soboty i niedziele. - Coraz bardziej mi się podoba pana entuzjazm. Obu go panu wystarczyło. W poniedziałek przynosi pan dokumenty, a ja natychmiast wysyłam montera. Wszystko panu podłączy i niech pan się nie martwi o kable, damy swoje. - No dobra. Dziękuję chociaż za to. Idę do roboty. - Powodzenia, panie kapitanie. Opuściłem biuro kierownika i skierowałem się do wyjścia. Na korytarzu przy stojącej popielniczce stały trzy dziewczyny, które zapamiętale kurzyły papierosy. Pomyślałem, że jakkolwiek by nie narzekać na moją żonę, to przynajmniej nie paliła. Ja sam rzuciłem palenie z dziesięć lat temu i od tego czasu zapach dymu papierosowego, a zwłaszcza cuchnące popielniczki napełniały mnie odrazą. Mijając skrzynkę dyskretnie się obejrzałem i doszedłem do wniosku, że nikt mnie nie obserwuje, więc wetknąłem wtyczkę do gniazdka. Potem z trudem otworzyłem kłódkę i poszedłem do kabiny. Pierwsze co zrobiłem, to włączyłem farela, który od razu zaczął dawać ożywcze ciepło. Potem przyniosłem rurę grzejnik z radiostacji i też ją podłączyłem przy pomocy prowizorycznych drutów wetkniętych we wtyczkę. Pomyślałem, że przydałaby się też rozdzielka. Po południu musiałem jeszcze podłączyć lampkę. To nasunęło mi pewną myśl. Mogłem podłączyć kabel pociągnięty ze skrzynki do tablicy rozdzielczej na korytarzu koło mojej kabiny. Wtedy zasilany byłby cały obwód. Jak pomyślałem, tak zrobiłem, otworzyłem skrzynkę i przekonałem się, że na wewnętrznej ścianie drzwiczek jest nie tylko spis wszystkich zabezpieczeń w skrzynce, ale także schemat połączeń. Nie byłem, nie jestem i chyba nigdy nie będę elektrykiem, a na prądzie znam się tak jak kura na pieprzu, ale próbowałem rozcyfrować tajemnicze dla mnie rysunki. W końcu uznałem, że wiem gdzie się podłączyć. Nie chciało mi się biegać do skrzynki, zresztą nie chciałem też, żeby mnie ktoś przy niej zaobserwował, więc pod prądem podłączyłem oba przewody w upatrzonym miejscu. Pomyślałem, że gdyby przedłużacz składał się z dwóch kawałków, to wszystko byłoby o wiele prostsze, no ale jakoś podłączyłem się bez porażenia prądem. Potem spróbowałem światło. Okazało się, że odniosłem pierwszy sukces. Miałem już światło w kabinie. Potem sprawdziłem probówką gniazda. Był już w nich prąd. Włączyłem więc do nich oba grzejniki i zwinąłem niepotrzebną już kablówkę. Dopiero wtedy pomyślałem, że mogłem ten kabel wykorzystać do podłączenia się do skrzynki. Dopiero po podłączeniu się, bez ryzyka porażenia prądem połączyłbym po prostu wtyczkę tego kabla z gniazdkiem kabla biegnącego do skrzynki. Zdałem sobie sprawę, że pewnie jeszcze będzie mnie czekać wiele takich sytuacji, że zrobię coś nie tak, jak powinienem. Pierwszym przykładem było wczorajsze noszenie na darmo wody z dolnego pokładu. Skoro miałem już prąd na przynajmniej jednym obwodzie, postanowiłem sprawdzić pozostałe urządzenia doń podłączone. Według schematu należały doń jeszcze oświetlenia kabiny pilotowej i radiowej oraz gniazda w nich, a także kilka urządzeń na mostku. Cała ta kontrola nie zajęła mi więcej niż pół godziny. Wszystko było mniej więcej sprawne z wyjątkiem kilku przepalonych żarówek i uszkodzonych gniazdek, co jednak nie miało większego znaczenia. Przy okazji sprawdziłem, czy z jakiejś instalacji się nie dymi. Ostatecznie na starym statku wszystko było możliwe. Potem przypomniałem sobie o cuchnącej lodówce. Przyniosłem wiadro deszczówki i korzystając z tego, że znalazłem w łazience pół butelki Ludwika, porządnie ją umyłem. Smród był już mniejszy, ale pomóc chyba mogło dopiero porządne jej przemrożenie. Na razie osuszyłem ją szmatami i zostawiłem otwartą, żeby jeszcze się wietrzyła. Otworzyłem też okna, bo akurat zrobiła się piękna słoneczna pogoda. Dopiero teraz przebrałem się w roboczy kombinezon, który specjalnie zabrałem z domu. Włożyłem do kieszeni latarkę i zacinającą się kłódkę i ruszyłem na przegląd statku. Nie wiem co mnie podkusiło, ale pierwsze co zrobiłem, to sprawdziłem, że drzwi do masztówki, w której była zejściówka do trzeciej ładowni są otwarte. Intrygowało mnie w jakim stanie są ładownie, a od czegoś musiałem zacząć. Odkręciłem motylki klapy zejściowej i spróbowałem ją podnieść, ale nie chciała ani drgnąć. W pobliżu leżały sztyce ze stalowych rurek, mające normalnie służyć za ogrodzenie zejściówki. Złapałem jedną z nich i po krótkim zaparciu się podważyłem klapę, która w końcu puściła. Poświeciłem do środka. Drabinka wyglądała solidnie, więc wsadziłem latarkę do kieszeni i zacząłem schodzić na dół. Byłem może pół metra od międzypokładu, kiedy lampka wypadła mi z kieszenie i gruchnęła o stalowy pokład. Oczywiście zgasła i zrobiło się ciemno. Po omacku zlazłem jeszcze te dwa stopnie i zacząłem macać po ziemi, a właściwie po stalowym pokładzie. Przez klapę u góry wpadało trochę światła, ale nie tyle, żebym mógł ją zauważyć. Nigdzie nie mogłem jej wymacać, więc na czworakach posunąłem się z metr do przodu, gdy nagle i z hukiem zapadły egipskie ciemności. Domyśliłem się, że to wiatr zatrzasnął drzwi do masztówki. Zostałem więc sam na pustym tweendecku bez światła, a nawet bez ręcznej latarki no i bez pojęcia, gdzie może znajdować się jakakolwiek przeszkoda, ani w którym kierunku ruszyć do drabiny. W dodatku natychmiast przypomniałem sobie podstawową zasadę, której zawsze bezwzględnie wymagałem od swoich załóg. Nie wchodzić do przestrzeni zamkniętych bez odpowiedniego zabezpieczenia. Mało tego wprowadziłem obowiązek przy każdym takim wejściu uzyskiwać zezwolenie z mostku oraz wypełnienie odpowiedniej listy kontrolnej, w której oprócz wywietrzenia pomieszczenia, sprawdzenia zawartości tlenu, wyznaczenia osób asekurujących było jeszcze kilka innych punktów. Oczywiście sam tego wszystkiego nie zrobiłem i to w sytuacji, gdy byłem na statku sam i nie mogłem liczyć na żadną pomoc. Prawdę mówiąc, włos trochę mi się zjeżył na głowie, gdyż przykro byłoby udusić na drugi dzień po zostaniu prywatnym armatorem, a może w przyszłości nawet jakimś Onassisem. Poczekałem chwilę nieruchomo starając się przyzwyczaić oczy do ciemności i rzeczywiście wkrótce rozpoznałem szary kwadrat gdzieś w bok od mojej głowy. Znałem już kierunek, teraz tylko należało dostać się do drabinki zanim zacznę się dusić. Powietrze miało dziwny zardzewiały zapach, co od razu skojarzyło się z utlenianiem się starych burt i obniżeniem zawartości tlenu w powietrzu. Na razie jednak nie mdlałem i musiałem to wykorzystać, żeby szybko opuścić pułapkę, w której się znalazłem. Na wszelki wypadek posuwałem się jednak ostrożnie na kolanach. W pobliżu drabiny była zapewne klapa zejściówki na dół, kto wie czy nie otwarta. Wolałem na nią nie natrafić. Pewniej poczułem się, gdy chwyciłem obiema rękami za drabinę i zacząłem wspinać się do góry. Nawet nie czułem już tego metalicznego, zardzewiałego zapachu. Gdy wychyliłem głowę ponad klapę, wiatr znowu otworzył drzwi do masztówki i zrobiło się jasno. Koszmar minął. Odetchnąłem. Zabezpieczyłem drzwi do masztówki w pozycji otwartej, a potem otworzyłem drugą klapę, prowadzącą do drugiej ładowni. Potem poszedłem do pierwszej masztówki i tam też otworzyłem drzwi i klapy wejściówek, a następnie obszedłem wszystkie klapki wentylacyjne i też je pootwierałem. Postanowiłem więcej nie chodzić do ładowni, zanim ich porządnie nie wywietrzę. Potrzebne mi było do tego zasilanie, którego mogłem spodziewać się dopiero w poniedziałek. Po włączeniu zasilania mógłbym włączyć wentylację elektryczną. Ponadto mogłem spuścić do ładowni porządne światła, tak zwane słońca ładunkowe, jakie spodziewałem się znaleźć na statku. Udałem się na dziób i obejrzałem urządzenia na nim się znajdujące. Już pierwszy rzut oka na windę kotwiczną pozwolił mi zorientować się, że jej remont będzie mnie trochę kosztował. Fundament był mocno skorodowany. W niektórych miejscach na wylot. Wszystkie te elementy musiały być wymienione. Czekał mnie zakup co najmniej dwóch metrów kwadratowych dziesięciomilimetrowej blachy. Potem dopiero pomyślałem, że może znajdzie się taka na statku. Poza tym wszystko na dziobie wydawało się mniej więcej w porządku, nie licząc licznych nalotów rdzy. Jednakże na szczęście nie było widać za wiele najgroźniejszej korozji wielowarstwowej oraz punktowej. Chociaż kto wie co można byłoby znaleźć po opukaniu grubszych pęcherzy. Musiałem znaleźć jakiś młotek do rdzy. Zszedłem z baku i otworzyłem magazynek bosmański. Klucz był na kolejnym pęku znalezionym przez mnie w biurze pokładowym. Pożałowałem tylko, że nie zrobiłem tego przed wejściem na pokład dziobówki, przynajmniej w międzyczasie co nieco by się przewietrzyło. W środku był też zaduch, ale tuż przy wejściu zobaczyłem leżącą na stole szczotkę drucianą oraz młotek. Wziąłem oba te narzędzia nie wchodząc do środka i na zewnątrz porządnie oczyściłem z rdzy kłódkę. Rozruszałem ją i naoliwiłem oliwiarką też stojącą na stole. Potem otworzyłem jeszcze klapy wentylacyjne do magazynku bosmańskiego i doszedłem do zdumiewającego odkrycia, że należy mi się herbata. Zostawiłem magazyn otwarty, żeby się wietrzył i wróciłem do nadbudówki potykając się co chwila o najróżniejszego rodzaju śmieci leżące na wszystkich pokładach. Pomyślałem, że trzeba to szybko uprzątnąć. Byłaby to nawet dobra robota, bo w panującym zimnie dałaby mi rozgrzewkę. Na razie szedłem rozgrzać się herbatą jakiej kilka torebek zwędziłem mojej żonie. Po wycieczce na pokłady, w kabinie wydawało mi się całkiem ciepło, ale dodatkowo zamknąłem jeszcze bulaje. Było tu już wywietrzone aż nadto. Zamknąłem też lodówkę, z której wreszcie przestało śmierdzieć. Z torby wyciągnąłem blaszany kubek, dużą pięciolitrową plastykową butlę z wodą oraz grzałkę no i foliową torebkę z woreczkami z herbatą. Kawy Gajos niestety nie miałem, chociaż miałem na nią ochotę. To znaczy na Pedros nie Gajos. Po chwili woda się zagotowała, więc wrzuciłem woreczek, żeby naciągnął. W kabinie zrobiło się już cieplej. Farelek oraz rura podgrzewały atmosferę. Wyciągnąłem notes, musiałem wykorzystać czas do maksimum. Herbata to przyjemność, ale przy okazji można zająć się pracą administracyjną. Nagle zwróciłem uwagę, że lodówka jest bardzo cicha. Czyżby się nie włączyła? Otworzyłem drzwi i stwierdziłem, że nawet zamrażalnik jest tak ciepły jak był z przedtem. Z dosyć dużym trudem zlokalizowałem gniazdo, do którego była podłączona. Znajdowało się z tyłu za nią i żeby do niego się dostać trzeba było lodówkę odkręcić z jej zamocowań. Zajęło mi to kolejne dwadzieścia minut. I tak szybko, dzięki temu, że któryś z kapitanów zachomikował tutaj tyle narzędzi. W gniazdku nie było prądu. Zajrzałem więc do swojej skrzynki na korytarzu i stwierdziłem, że to tylko bezpiecznik. Wymieniłem go i uruchomiłem lodówkę, którą następnie zamocowałem na miejscu. Niestety ta przygoda nie dała mi okazji do pomyślenia. Ponieważ czas na herbatę dawno minął no i herbata była wypita, więc ruszyłem znowu na pokłady. Tym razem zacząłem od rufy. Rufowa winda cumownicza była w podobnym stanie jak kotwiczna na dziobie. Fundament był mocno skorodowany i sporo elementów należało wymienić. Ponadto, podobnie jak na dziobie, sporo korozji było na falszburtach i ich usztywnieniach. Jak była głęboka nie można było ocenić, a młotek do ostukania purchli zostawiłem na dziobie. Zanotowałem sobie w notesie wszystkie większe uszkodzenia, które zauważyłem i poszedłem na wyższe pokłady. Podobnie jak na pokładzie głównym, na dziobie i na rufie, panował tu niesamowity bałagan. Pałętało się mnóstwo zwykłych śmieci, ale także trochę desek i kantówek, jakichś rur, prętów, pustych beczek i bębnów, jakieś skrzynki i kartony, kawałki styropianu i pogniecione przegniłe kartony. Bez wątpienia część z tego mogłaby się do czegoś przydać, ale całą resztę należało po prostu wywieźć na wysypisko śmieci. Byłby to dodatkowy wydatek, ale chyba nie da się go uniknąć. Na razie jednak wystarczy to przynajmniej jako tako ogarnąć. Rozglądam się za jakąś miotłą, żeby poodgarniać śmieci i na czystym miejscu poukładać to, co może się jeszcze przydać. Nie ma tutaj jednak żadnej w pobliżu. Pamiętam, że widziałem kilka w głębi magazynku bosmańskiego na dziobie. Trzeba tam pójść i przynieść, przy okazji zabiorę młotek do stukania rdzy. Kieruję się więc ku schodom prowadzącym na dół, gdy nagle mój wzrok pada na szalupy. Ależ tak, szalupy należy sprawdzić w pierwszej kolejności. Wspinam się po klamrach naspawanych na dewidy na górę i wchodzę do lewej szalupy, a tam syf, kiła i mogiła. Z dawnego pomarańczowego koloru nie pozostało nic. Całość jest czarna, a gdzieniegdzie tylko szara. Mnóstwo śmieci, zeschłych liści, ptasiego łajna i ptasich piór. Gretingi na dnie połamane lub całkowity ich brak. Wszystkie liny sprawiają wrażenie zużytych i osłabionych. Notuję w notesie kolejny wydatek. To wszystko trzeba będzie wymienić, nie mówiąc o uporządkowaniu. Pod ławkami oraz w dziobie i rufie znajdują się schowki, w których normalnie znajduje się obowiązkowe wyposażenie szalup, takie jak wymaga konwencja SOLAS. Teraz, jestem prawie pewien, są one puste. Zresztą drzwiczki do tych skrytek na dziobie i rufie są po prostu połamane. Widać, że dawno już nikt się tym nie zainteresował. Ciekawe co się dzieje w drugiej szalupie, myślę i schodzę na dół. Przystaję na chwilę i zapisuję wszystkie najważniejsze zauważone usterki. Prawie biegiem dopadam dewidów z drugiej burty i wspinam się do góry. W środku to samo. Tylko jedna różnica. Tutaj jest silnik spalinowy, podczas gdy w tamtej szalupie był tak zwany napęd Viking, czyli zespół dźwigni, którymi współcześni galernicy nadawali ruch śrubie napędowej. Silnik chyba jest na miejscu, a przynajmniej jego pokrywa. Jest ona co prawda przekrzywiona i w ogóle zdeformowana, ale wygląda na to, że coś pod nią się znajduje. Dopadam do niej i podnoszę ją do góry. Rzeczywiście silnik istnieje. Czy jest w stanie używalności, czy nie, tego nie wiem, ale wiem, że muszę to sprawdzić. To jedna z podstawowych rzeczy jaką sprawdzi mi inspekcja zanim wyda certyfikaty bezpieczeństwa. Schodzę na dół. Nie ma czasu na dokładniejszy przegląd. Mam przecież jeszcze przed sobą tyle zadań. Wyławiam w pamięci, że miałem pójść na dziób po szczotkę i po młotek do rdzy. Postanawiam dotrzeć tam bez względu nas to, co bym po drodze zauważył. Jeżeli będę tak się rozpraszał, to nigdy niczego nie zrobię. Zastanawiam się czy po prostu nie lepiej jest założyć sobie jakieś klapki na oczy, żeby widzieć tylko jedno. Powinno wtedy być łatwiej Zrobi się jedno, można rozglądać się z drugim. W przeciwnym razie natłok zadań doprowadzi do tego, że się po prostu zagubię. Przypominam sobie to co wczoraj pomyślałem, że po prostu podświadomie nie chcę zrobić solidnego przeglądu statku, gdyż stwierdziwszy jego fatalny stan, mógłbym najnormalniej w świecie się zniechęcić. A od zniechęcenia tylko krok do tego, żeby wycofać się z tego zadania. No i wtedy sprawdziłoby się to, co mówił Jasiak, że naprawdę muszę się zastanowić zanim podejmę decyzję. Ale to do mnie nie pasuje. Przecież tyle razy powiedziałem mu, że już się zdecydowałem, że się nie wycofam, że na pewno mi się uda. Jak mógłbym teraz się wycofać. Ośmieszyłbym się do końca. Najpierw wariat, którego trzeba repatriować przed zakończeniem rejsu, a potem porywa się motyką na słońce i jeszcze zanim chociaż raz machnie tą motyką, poddaje się. Zaiste budujący przykład. Wystarczy teraz podnieść ręce i powiedzieć: - Niestety, dyrektorze Jasiak, przeceniłem swoje siły, nie dam rady. Niech pan szuka kogo innego, bo ja się na to nie nadaję. I niech pan nie myśli, że jestem mięczak. Wręcz odwrotnie dyrektorze Jasiak, jestem bardzo wytrzymały i cierpliwy, ale to zadanie ponad mojej siły. Tak to sobie wymyśliłem, że mogę powiedzieć Jasiakowi, gdy nagle wymyśliłem sobie też odpowiedź Jasiaka: - Cóż, drogi kapitanie Gaberial. Nie jestem zaskoczony. Właściwie byłem pewien takiej właśnie, a nie innej pana reakcji. Ale sam pan wie, że my w PŻO staramy się dać szanse wszystkim, a szczególnie ludziom takim jak pan. Przez tyle lat wspaniale z nami współpracującym. Stąd była właśnie ta propozycja. Skoro nie da pan rady, przekażemy ten projekt komuś innemu. Ostatecznie do tej propozycji ustawiła się kolejka. Szkoda, kapitanie Gaberial. Cholerne głupie straszne rozważania. Nie mogę tak myśleć, bo doprowadzę się do obłędu, a przecież ja naprawdę nie jestem wariatem. Nawet moja żona wtedy, gdy mnie tak nazywa, to na pewno naprawdę wcale tak nie myśli. Nie mogę o tym zbyt dużo myśleć, bo naprawdę zwariuję. No dobra, idę teraz na dziób po miotłę i szuflę, a przy okazji zabiorę młotek do rdzy i będę robił to, co zaplanowałem, a nie rozdrabniał się znowu. Docieram wreszcie na dziób i jakoś udaje mi się nie patrzeć na wszystkie inne braki i zaniedbania, przy których powinienem się zatrzymać chociaż na chwilę. Biorę szczotkę do zamiatania ładowni, szeroką z ostrym gęstym włosem, jeżeli włosem można nazwać grube czerwone włókna z plastyku. Do tego szuflę oraz spory kubeł po farbie. Pot, jak by to określił każdy bosman. W kieszeń wtykam młotek do stukania rdzy, no bo przecież chciałem stukać purchle na rufie, żeby ocenić stan ubytków korozyjnych na poszczególnych elementach konstrukcyjnych. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że to bzdura. Najpierw ten młotek miał posłużyć do opukania elementów na dziobie. Niestety, gdy byłem na dziobie zapomniałem o tym. Przypomniałem sobie na rufie, a że tam na rufie znowu był potrzebny tenże młotek, więc znowu poszedłem na dziób, żeby go przynieść. Boże mój powoli zaczynałem się czuć jak w cyrku, gdzie dwaj klowni na przemian robią z jednej strony to co powinno być robione z drugiej i tak na przemian wracają w te i we w te. Czyżbym znowu był klownem. To niemożliwe, przecież teraz naprawdę byłem już normalnym człowiekiem. Po prostu trochę jeszcze się gubiłem, ale to nic nie oznaczało. Każdy człowiek czasem się gubi. Myślę, że zgadzasz się ze mną czytelniku, bo na pewno zdarzyło ci się to nie raz, nawet jeśli uważasz, że nie, to pewnie tak było, ale nie potrafisz do tego się przyznać. W końcu postanowiłem się nie przejmować tym swoim rozkojarzeniem. Po prostu byłem rozkojarzony, a gdybym jeszcze o tym miał bez przerwy myśleć, to chyba naprawdę bym zwariował. Wracam na rufę z tym nieszczęsnym młotkiem w kieszeni oraz z miotłami i szuflą w garści. Po drodze przypominam sobie jeszcze o zgubionej w ładowni latarce, więc zapisuję to sobie w notesie. Muszę przynieść nową latarkę, albo po prostu znaleźć inną na statku. Na szczęście w domu posiadam jeszcze chyba ze trzy, więc z tym nie ma problemu. Przez dwie godziny zamiatam pokład szalupowy, a następnie układam w ładne, równiutkie sztaple deski i kantówki. Osobno zbieram elementy metalowe, które oceniam jako przydatne do jakichś tam remontów. Po całej tej segregacji zostaje jeszcze kupa śmieci nadających się tylko na wysypisko. Najłatwiej zwalić to na jedną kupę, ale wiatr by doskonale sobie z tym poradził. Tym razem jestem mądry. Znajduję spory kawał brezentu i ładuję na niego całość niechcianych odpadów. Potem kopertuję to i na wszelki wypadek przykrywam, a właściwie przyciskam grubszymi kantówkami, które nie pozwolą, żeby świeżo uzbieraną kupkę rozwiał wiatr. Tymczasem na dworze jest już całkiem ciemno, a w dodatku burczy mi w brzuchu. Wracam do kabiny i z przerażeniem dostrzegam, że światło jest zapalone, a bulaje nie są zasłonięte. Szybko naprawiam ten błąd. Najpierw gaszę światło, a potem opuszczam rolety i zaciągam zasłony, a wreszcie ponownie zapalam światło. W kabinie jest przyjemne ciepło. Podczas poprzedniej herbatki zostawiłem włączony farel i grzejnik rurę. Lodówka cicho szumi, ale nie ma w niej nic do jedzenia. To nic, przynajmniej wiem, że mogę na nią liczyć. Jutro przyniosę sobie coś do jedzenia. Po kilku minutach woda jest zagotowana i herbata parzy się w kubku. Teraz nareszcie mogę spokojnie zajrzeć do notesu i zająć się planowaniem zajęć na jutro. Zanim ostygła na tyle, żebym mógł ją wreszcie pić, zapisałem trzy strony. Oczywiście był to zaledwie ułamek z tego co powinienem zrobić, żeby wreszcie statek uruchomić. Wreszcie robię sobie prawdziwą przerwę. Piję powoli herbatę, w międzyczasie próbując uruchomić telewizor. Jest to stary gruchot, jeszcze czarno biały, ale o dziwo działa. Obraz nie jest zbyt dobry, ale coś tam można zobaczyć, a słychać całkiem dobrze. Trafiam akurat na lokalne wiadomości. Nagle ze zdumienia oczy otwierają mi się szerzej. Dostrzegam dyrektora Jasiaka we własnej osobie. Ciekaw jestem o czym będzie mowa. Czyżby PŻO miało jakieś dobre wiadomości do przekazania. To chyba niemożliwie w obecnej zapaści. Jeszcze bardziej zdumiony jestem, gdy okazuje się, że dyrektor mówi tylko o Polance. Redaktor jest wyraźnie poruszony. Nareszcie któryś ze statków nie jest sprzedany za grosze za granicę, ale polskiemu armatorowi. Wymienia moje nazwisko, a dyrektor wyjaśnia, że nie jest to właściwie sprzedaż, ale oddanie statku w tak zwany goły, czy też bosy czarter, z angielskiego bare boat charter. Nowym armatorem jest człowiek, który z całą pewnością sobie poradzi. - Mogę pana zapewnić, że Polanka trafiła w dobre ręce i zapewne wkrótce zostanie wyremontowana i wypłynie w rejs. - Oby ten przykład spowodował zahamowanie tego niepokojącego zjawiska kurczenia się polskiej floty. - Myślę, że możemy na to liczyć. Wygląda na to, że dyrektor założył, że jednak się nie wycofam. Jestem trochę zaskoczony tym uprzedzaniem faktów, ale z drugiej strony dumny. Ostatecznie stary chyba po prostu na mnie liczy. Szkoda tylko, że nie powiedział mi swoich planach telewizyjnych. W każdym razie, po tym ogłoszeniu, czuję się jak gdyby zobowiązany do wzięcia tego zadania na siebie. Na dworze panują całkowite ciemności, więc niewiele mogę tam zrobić. Postanawiam więc jeszcze przejrzeć dokładnie nadbudówkę, a właściwie magazynki. Znowu długo trwa wyszukiwanie odpowiednich kluczy, ale i tak trzeba by było to kiedyś zrobić, więc nie żałuję straconego na to czasu. Trud opłaca się, gdyż w magazynku awaryjnym znajduję całe, wyjęte z szalup, wyposażenie. Oczywiście są tam jakieś braki, ale większość jest w dobrym stanie. Znajduję też pochowane w nim koła ratunkowe, pasy ratunkowe, węże pożarowe i prądownice oraz masę innych potrzebnych rzeczy. Zastanawiam się, czy czasem nie udałoby mi się zdobyć trochę rzeczy w magazynach PŻO. Kiedyś, u szczytu potęgi armatora były one, te magazyny, olbrzymie i pełne wszelakiego dobra. Teraz pewnie zbyt wiele nie pozostało, ale coś tam chyba się znajdzie. Muszę o tym pomówić z Jasiakiem w poniedziałek. Muszę też poprosić go o mechanika. To że udało mi się podłączyć prąd do mojej kabiny, nie oznacza że zostałem elektrykiem. Ze sprawami maszynowymi, a właściwie wiadomościami o nich jest u mnie jeszcze gorzej niż z elektrycznymi. Muszę też szybko postarać się o jakichś ludzi na pokład. Ostatecznie mogę samemu trochę pozamiatać i posprzątać, a nawet ostukać rdzę, ale w sumie chyba szkoda na to mojego czasu. Lepiej niech zrobią to inni, a ja zajmę się takimi sprawami, których nie mogą załatwić marynarze. W przeciwnym razie nigdy nie skończę remontu. W swych wędrówkach z latarką po statku docieram też do prowiantury i chłodni. Są one oczywiście ogołocone, a ponadto brudne i zapuszczone. Kolejne długie godziny sprzątania i mycia. Stanowczo muszę nająć ludzi. Ja będę zajmował się tylko tym czego nie będę mógł powierzyć innym. Niepostrzeżenie mija czas do dwudziestej pierwszej, ale za to mam już bardzo ogólną orientację co tam jeszcze pozostało w magazynkach. Czas do domu. Pozamykałem więc wszystko i udałem się do malucha. Miałem ochotę zostawić włączony grzejnik, ale jednak się nie zdecydowałem. W sumie za duże ryzyko. W końcu odważyłem się zostawić włączone światło i oba grzejniki, a wyłączyć wtyczkę z gniazda w skrzynce napięciowej. Dzięki temu przez kilka minut jeszcze grzały, a podobnie będzie jutro rano. Zanim dojdę od skrzynki do kabiny zacznie się troszeczkę grzać. Zamknąłem nadbudówkę na elegancko rozruszaną już kłódkę, zszedłem z trapu i podobnie jak poprzedniego dnia rzuciłem wtyczkę w kępę starej trawy. Na bramie był ten sam strażnik, którego spotkałem przy moim wczorajszym pierwszym wejściu do portu. - Czy to prawda, że ten statek wreszcie zacznie pływać? spytał. - Tak. A skąd pan wie? - Dobre wiadomości szybko się roznoszą. - To dobra wiadomość? - Pewnie. Szkoda patrzeć, jak tyle dobra niszczeje. Ja to panie lubię jak komu coś się udaje. Mam nadzieję, że panu też się uda. - Dziękuję. Nawet nie wie pan, jak bardzo mi pan pomógł. Dobrze wiedzieć, że jeszcze kto dostrzega sens mojej roboty. - Panie. Jak by było trzeba, to ja chętnie panu pomogę. Przydałoby się parę groszy. Pan rozumie. - Z pieniędzmi u mnie kiepsko, ale pomyślę o panu. Jak pan się nazywa? - Pan pyta zawsze o Jaśka. - Dobrze panie Janie. Będę o panu pamiętał. Dobranoc. Pojechałem do domu. Z dołu zauważyłem, że w kuchni pali się światło. Istotnie żona siedziała przy stole mocno nad nim zgarbiona z głową prawie nad blatem i wpychała sobie do ust topiony serek. Obok stał kieliszek napełniony jakimś czerwonym winem. - Dobry wieczór. - Dobry - odparła z pełnymi ustami.- Aha. Mów zawsze gdzie wychodzisz. Dzwonił jakiś Janusz i nie wiedziałam co powiedzieć. - Od kiedy to się interesujesz co robi jakiś wariat? - Powtarzam ci, że nie wiem co mam mówić, gdy ktoś zadzwoni. Trochę głupio mówić na wszystko: Nie wiem. Diabli wiedzą co ludzie sobie o nas pomyślą. Zdziwiło mnie to, bo czym jak czym, ale tym co ludzie pomyślą, to ona nigdy się nie przejmowała, ale postanowiłem nie komentować, tylko spytałem: - Jaki Janusz? Nie podał nazwiska? - Powiedział, że będziesz wiedział o kogo chodzi. Masz do niego zadzwonić. - Tylko, że nie wiem do kogo. Na pewno Janusz? - Tak, chyba tak. Mówił, że już dzwonił kilka razy, ale nikt nie odbierał. - Nie mam pojęcia, kto to mógł być. Może zadzwoni jeszcze raz. - Może. Zajrzałem do lodówki i nie pytając o zgodę złapałem kawałek kiełbasy jaki tam zauważyłem. Moja ślubna dziwnie na mnie spojrzała, ale nic nie powiedziała, tylko ujęła swój kieliszek. Upiła łyk, a potem spytała: - Napijesz się? - Chyba nie bardzo mogę. Wszystkie moje kłopoty zaczęły się od alkoholu. - Jeden jeszcze nikomu nie zaszkodził, ale nie ma musu. Nie wiesz co tracisz. To jest bardzo dobre. Wypiła znowu trochę z prawdziwym smakiem lekko mlaskając wargami. - Aha i nie trzaskaj tak głośno drzwiami. - Dobrze, a ty nie jęcz tak głośno - zrewanżowałem się, ale zaraz tego pożałowałem. Ostatecznie nie zależało mi na tym, żeby zrobić jej przykrość. - O widzę, że pan zazdrosny. Nie jestem twoją żona i będę robiła to, co mi się podoba. - Na razie jesteś. A, że robisz to co chcesz, to zauważyłem już dawno. - Nie musisz się przejmować Konradem. Między nami nic nie ma . To tylko seks. - Wiesz co? Nie zgrywaj się na taką zepsutą jaką w rzeczywistości nie jesteś. Poza tym co to za jakieś filmowe teksty? Możesz być bardziej naturalna, a nie taka sztuczna. - No pewnie. Tylko ty możesz błyszczeć. W telewizji i gdzie indziej. Domyśliłem się, że widziała wiadomości, w których Jasiak wymienił moje nazwisko. - Teraz, kiedy będziesz Onassisem, to na pewno zapomnisz o starej żonie. Podobno to teraz bardzo modne. Wymiana żon na młodsze. - Nie wiem, nigdy nie wymieniałem. Na razie to mnie żona chce wymienić. - Oj biedny ty. Żona chce cię porzucić. Przyznaj się, że sam masz na boku jakąś młódkę. Teraz same będą za tobą latać. Pan armator. Już sama nazwa dumnie brzmi. Jak ma na imię? - Kto? - No ta twoja. - Nie ma żadnej mojej. Skąd ci to przyszło do głowy? - To gdzie się włóczysz całymi dniami? Wczoraj cię nie było, dzisiaj to samo. Nawet nie pomyślisz, że może ja coś potrzebuję, że się niepokoję. Tylko dziewuchy ci w głowie. - Nie ma żadnych dziewuch. Po prostu dostałem robotę na statku i siedzę tam całymi dniami. To nie jest miód. Roboty jest zatrzęsienie. Co ci zresztą będę mówił. Sama wiesz jak jest na statku. Dawniej, kiedy jeszcze byliśmy normalnym małżeństwem pływałaś ze mną w kilku rejsach i dobrze znałaś życie i robotę statkową. - Już widzę. Na statku od rana do nocy. Spojrzała na mnie i tak jak potrafiła pokazała mi, że nie wierzy, to znaczy wskazującym palcem pociągnęła w dół skórę policzka pod prawym okiem. Zorientowałem się, że jest już po prostu podpita. - Dobra, idę do siebie. Przyjdź za piętnaście minut, to coś tam wykuglujemy. Podniosła się ciężko i poszła do łazienki. Skorzystałem z okazji i zwędziłem jej jeszcze jedną kiełbasę, którą pożarłem w ekspresowym tempie, a w międzyczasie namierzyłem torebkę kawy Gajos i zaparzyłem sobie filiżankę. Postanowiłem nieodwołalnie kupić wreszcie coś do jedzenia. Nie mogłem bez przerwy głodować, podjadając tylko od czasu do czasu na rachunek byłej żony. Ona tłukła się w tej łazience niesamowicie. Właściwie nie wiem co tam robiła, gdyż odgłosów z niej dochodzących nie można było do niczego dopasować. Od czasu do czasu słychać było szum odkręconego na cały regulator prysznica, a potem znowu chwilę ciszy. Zanim skończyła, zdążyłem się w mojej klitce rozpakować i pościelić sobie łóżko. Czekając aż zwolni łazienkę, wymyśliłem sobie, żeby nazajutrz najpierw pojechać do PRS-u. Musiałem zorientować się w zakresie koniecznych przeglądów oraz ich kosztach. Potem mogłem podjechać do Jasiaka i poprosić o mechanika. Ostatecznie on sam już w telewizji zadecydował, że projekt ruszył. Akurat tak ładnie sobie to poobmyślałem, gdy wyszła z łazienki i skierowała się do dużego pokoju, więc poszedłem się wykąpać.. W środku było niesamowicie gorąco i parno. Musiała się myć cholernie gorącą wodę, bo wszystkie ściany i sufit pokryte były grubymi kroplami wody. Wykąpałem się szybko pod prysznicem i wróciłem do swojej klitki zanurzywszy się z rozkoszą w pościeli. Właśnie miałem zasnąć, gdy nagle w drzwiach pojawiła się ona. - To walisz, czy nie walisz? spytała obcesowo. - Co, co się stało? Już spałem. - To się odwal idioto - stwierdziła i poszła. Gdyby nie to, że zrobiło mi się jej żal, to pewnie bym się ubawił całą sytuacją. Tak, z pewnością to wszystko było bardziej smutne niż śmieszne. Jednakże obeszło mnie to mniej niż mógłbym się tego spodziewać i nawet bez większych kłopotów wkrótce zasnąłem.
Comments