Znowu żyję – powieść w odcinkach, rozdział 6
- poloniasligo
- Dec 1, 2014
- 18 min read

Dzięki uprzejmości autora Gabriela Oleszka możemy publikować tę powieść w odcinkach na naszych łamach.
Copyright by Gabriel Oleszek / kopiowanie, powielanie i dalsze publikowanie jest zabronione.
O Autorze http://www.marynistyka-oleszek.pl/
Zdjęcie oraz projekt okładki: Martin Pociecha / TheSolace Creative
6
Sobota Tej nocy spałem bardzo dobrze. Nie miałem prawie żadnych snów, dopiero nad ranem przyśniła mi się lornetka. W tym śnie sam się dziwiłem co tu robi lornetka. Jak to często bywa w snach zdawałem sobie sprawę, że to sen właśnie. I sam siebie zapytywałem co tu robi lornetka, a ponieważ nie mogłem znaleźć odpowiedzi na to pytanie, więc chciałem się szybko obudzić, co, jak to zwykle ze snami bywa, nie udawało mi się. Na szczęście po chwili sprawa sama się wyjaśniła. W mojej głowie uruchomił się jakiś zoom i nagle lornetka zaczęła rosnąć, a gdy była już na największym zbliżeniu zorientowałem się, że nie jest to lornetka, a olbrzymie piersi Moniki. Mogłem teraz stwierdzić z całą pewnością, że są piękne. Widziałem je w całej okazałości i to całkiem gołe. Bez żadnego tam dekoltu. Znikł gdzieś krzyżyk ala Kalina Jędrusik i pamiętam, że bardzo nad tym się zastanawiałem, ale niezbyt długo, bo się obudziłem. Pierwszą moją myślą było, żeby porównać czy piersi Moniki są naprawdę takie, jakie je widziałem śnie. Niestety nie za bardzo miałem pomysł, w jaki sposób do takiej wizji doprowadzić. Pocieszyłem się więc myślą, że jak się czegoś naprawdę bardzo chce, to można to osiągnąć. Sposób realizacji prędzej czy później się wymyśli albo nasunie się sam. Wstałem w dobrym humorze, gdyż cały czas miałem przed oczami ten wspaniały widok. Aż żona cała zaintrygowana, spytała mnie o co chodzi. Niestety, nie mogłem jej tłumaczyć fenomenu piersi Moniki, bo pewnie by nie zrozumiała, więc tylko uśmiechnąłem się do niej tajemniczo, a ona jak gdyby tą tajemniczością zdziwiona, nagle przypomniała sobie, że był do mnie wczoraj telefon. - Dzwonił do ciebie Stasiu Barhul. Chce się z tobą, to znaczy z nami, koniecznie spotykać. - Aha. Ale chyba nie z nami. Przecież nie jesteśmy już razem. - Jak chcesz, to mogę tym razem jeszcze wybrać się z tobą. - Byłabyś bardzo miła - stwierdziłem grzecznościowo, ale wcale nie byłem pewien, czy mam na to ochotę. W każdym razie Stachu zadzwonił jak najbardziej w porę. Nawet dziwiłem się, że sam nie pomyślałem o nim wcześniej. Stachu był radio oficerem, z którym byliśmy na dwóch różnych statkach, a stosunki towarzyskie utrzymywaliśmy do dzisiaj. Był jednym z tych kolegów, którzy znali moje kłopoty i bardzo się nimi przejmowali. Ale jednocześnie Stachu był właścicielem i dyrektorem sporej prywatnej firmy zatrudniającej samych spawaczy i monterów. Zajmowali się produkcją dużych stalowych elementów potrzebnych przy budowie statków. Były to pokrywy ładowni, rampy, masztówki, różnego rodzaju fundamenty i tym podobne sprawy. Słowem wszystkim tym co tylko blaszane na statku. Stachu zapewne byłby osobą, która pomogłaby mi rozwiązać sprawę wymiany na Polance skorodowanych elementów. - Zadzwonię do niego, ale trochę później. O ile pamiętam to śpioch, więc pewnie teraz przewraca się dopiero na drugi bok. Potem wyciągnąłem bieliznę z pralki i na jej miejsce wrzuciłem koce, a bieliznę powiesiłem na balkonie. Pokazało się pierwsze wiosenne słoneczko. - Rozumiem, że mam później te koce wyjąć z pralki i powiesić - spytała żona. - Jeżeli byś była zainteresowana. - No nie, zainteresowana to nie, ale ostatecznie mogę to zrobić. - Byłabyś bardzo miła. To ja jadę na statek. Wrócę znowu wieczorem. Nic nie odpowiedziała, a ja wyszedłem z domu i podjechałem do stacji benzynowej, gdzie spodziewałem się spotkać Antka. Rzeczywiście był na posterunku i czekał na klientów. Stanąłem obok, bo w baku nie zmieściłoby się na razie więcej niż kilka litrów i podszedłem do niego. Spytałem jak jeszcze długo będzie zastępował brata. - To już przedostatnia zmiana. Czyli jeszcze raz tu przyjdę, a potem muszę coś sobie znaleźć. - Mówił pan, że nie ma już dejmanek. A co by pan powiedział, gdybym wziął pana jako prywatnego dejmana? - Co pan ma na myśli? - Dosłownie to co mówię, ale służę szczegółami. Opowiedziałem mu w skrócie o swoich planach związanych z Polanką. Wspomniałem też o maksymalnym reżimie oszczędnościowym, a także o tym, że będę musiał przyjąć jeszcze więcej ludzi. Zauważyłem, że Antek pilnie nastawia uszu, a z jego twarzy wyraźnie bije zainteresowanie. - Chyba on już jest mój - myślę, a on jak gdyby czytał w moich myślach, gdyż mówi: - Przypuszczam, że chętnie. Tylko czy mogę od razu podsunąć jeden pomysł? - Każdy pomysł jest cenny. - Otóż skoro to ma być tak oszczędnie, to nie widzę potrzeby brać do roboty starszych marynarzy, czy marynarzy. Proponuję harcerzy, są znacznie tańsi, a jednocześnie chętni, bo zbierają pieniądze na wakacje. - Chyba nie bardzo. Na statku zawsze jest niebezpiecznie. Niechby coś się przytrafiło. - Proszę pana, oni chodzą na budowy. Latają po rusztowaniach i dachach. To chłopaki po szesnaście, siedemnaście lat. Na statku już ja bym ich przypilnował. Jest tam wiele robot naprawdę dziecinnie bezpiecznych i tylko tym by się zajęli. Na masztach, czy za burtą robiłbym samemu. - No przypuśćmy, że tak. Ale skąd takich wziąć? - To niech pan zostawi mnie. Proponując to, miałem coś konkretnego na myśli. Chodzi o mojego syna i jego kolegów. Zapłaci im pan po trzy złote za godzinę i zrobią panu kupę dobrego. - No ale co ze szkołą? - Oni tak się palą do roboty, że codziennie wpadną na dwie, trzy godziny, a w soboty i niedziele na dłużej. Poza tym za tydzień zaczynają się ferie wielkanocne. Dobra okazja dla chłopaków, żeby zarobić trochę grosza. - No dobra. Może pan ich jakoś ściągnąć? - Pewnie, że tak. Zróbmy tak. O ile dobrze zrozumiałem, będzie pan na okręcie do wieczora. Ja dzisiaj, tu na stacji, jestem tylko do piętnastej. W międzyczasie zadzwonię do syna, żeby przyjechał tu już po obiedzie i przywiózł coś do przekąszenia dla mnie no i powiedzmy około wpół do czwartej pojawiamy się na Polance. Zobaczymy co jest do zrobienia i umówimy się co dalej. - Zgoda. Przygotuję dla was listę na przepustki. Będzie na bramie. Wytłumaczyłem jeszcze Antkowi jak dojechać do nabrzeża i poszedłem do sklepu kupić jakieś zapasy na cały dzień. Gdy wróciłem do malucha, zobaczyłem, że jakiś inny maluch w żółtym kolorze podjechał po benzynę. Jakaś dziewczyna w nim siedząca ukłoniła mi się, ale nie poznałem kto to, gdyż refleksy na szybach zamazywały obraz. Na szczęście mimo tego otępienia zaskoczyłem, żeby grzecznie się odkłonić i wymamrotałem: - Przepraszam, nie poznałem - co oczywiście nie było słyszane, gdyż w maluchu były zamknięte okna. Ruszyłem w drogę i zaraz po ósmej dotarłem do portu. Jak to w sobotę, panowały tam pustki. Włączyłem zasilanie w skrzynce i poszedłem do swojej kabiny, gdzie z kolei puściłem zaraz farela i rurę. Potem zakładam kombinezon roboczy. Czas do nadejścia Tomka zaplanowałem na inspekcję siłowni. Jak już mówiłem na sprawach mechanicznych znam się bardzo słabo, a tak naprawdę to w ogóle, ale chcę chociaż zobaczyć jak maszyna wygląda. Czy są wszystkie urządzenia, czy też armator potraktował Polankę jako magazyn urządzeń zamiennych i wymontował co się tylko dało. Przy okazji zorientuję się jak się po niej poruszać. Dotychczasowe wyprawy były bardzo krótkie i przy latarce, a potem gdy już od wczoraj miałem światło, to zająłem się tylko hydroforem. Wchodzę do maszyny przez wejście z poziomu mojego pokładu i kieruję się jeszcze wyżej aż do komina. Nie zauważam niczego szczególnego. Jest, jak to na starych statkach, dosyć brudno. Farba jest zniszczona. Gdzieniegdzie trochę rdzy, ale w sumie średnia krajowa. Nie gorzej i nie lepiej niż na innych takich leciwych statkach. Najważniejsze, że nie zauważam nigdzie żadnych śladów po demontażu jakichkolwiek urządzeń. Wracam powoli na dół, gdy jestem już na poziomie pokładu szalupowego widzę i że i z tego poziomu jest wyjście na zewnątrz. Wąski korytarzyk potraktowano jako dodatkowy magazyn. Przejść jest trudno, ale za to, to co tam widzę napełnia mnie zadowoleniem. Przede wszystkim jest tu kilka arkuszy blachy. W tym także dziesięciomilimetrowa, a więc nadająca się na naprawę fundamentów windy kotwicznej i cumowniczej. Oprócz tego kilka arkuszy cieńszej blachy. Stoją one solidnie przywiązane oparte o rurki relingów. Samo zaś przejście jest zawalone na wysokość dwudziestu centymetrów różnymi kątownikami, płaskownikami, prętami i rurami. Wygląda na to, że nie będę musiał wybierać się do centrostalu, bo mam materiały przynajmniej na początek roboty. Postanawiam w trakcie wędrówki sprawdzić, czy znajdzie się też odpowiednia ilość elektrod oraz czy butle z gazami są pełne. Schodzę jeszcze niżej. Wszędzie wygląda podobnie, to znaczy umiarkowany brud, ale brak śladów wymontowania jakichkolwiek urządzeń. Prawdę mówiąc, jako nawigator, nie za dobrze wiem co powinno być, ale nie można usunąć czegoś tak, żeby po tym czymś nie pozostał chociażby fundament, rozłączone rury czy przewody elektryczne. Nie widzę takich miejsc, więc przynajmniej wydaje mi się, że raczej wszystko jest na miejscu. Pytanie tylko w jakim stanie. Dojdziemy jednak powoli i do tego. Zauważam, że ciągle mówię powoli, a tak naprawdę to strasznie mi się spieszy. Chciałbym, żeby wszystko zagrało jak najszybciej. Jednakże wcale nie jest to łatwe. Jestem już czwarty dzień na statku i wydaje mi się, że nie ruszyłem jeszcze z miejsca. Chociaż nie jest to prawdą, bo coś już tam wiem, coś już sprawdziłem, coś zacząłem organizować, ale wydaje się to niczym porównując z zakresem robót, jakie są jeszcze przede mną. Docieram w swej wędrówce do warsztatu maszynowego i elektrycznego. Elektrod tutaj nie brakuje. Jest też mnóstwo mniejszych kształtek i rurek, a także mniejsze kawałki blachy i innych kształtowników. Ponadto, jak w każdym magazynie, kupa różnego rodzaju drobiazgów, jak również części zamiennych. Podobnie i u elektryka jest tego sporo. Może nie będą mnie czekać zbyt duże zakupy. Schodzę jeszcze niżej. Niestety, na dole jest o wiele brudniej. Silnik ma sporo przecieków oleju. Cały poobwieszany jest różnego rodzaju rynienkami. Niewiele one pomagały, bo mimo tego na korpusie jest mnóstwo zacieków. Brudne są również płyty. Zaglądam pod nie. Zęzy są makabrycznie brudne, ale nie są pełne. Od biedy można tam nawet zajrzeć, żeby sprawdzić stan rurociągów. Wreszcie mogę uznać, że przynajmniej ogólnie, ale poznałem stan siłowni, a przynajmniej jego zewnętrzny wygląd. Dochodzi dziesiąta, więc wychodzę na pokład. Okazuje się, że w sam raz, gdyż dostrzegam Tomka idącego w moją stronę ze sporą torbą ręku. Zapraszam go do siebie. - Ładnie tu - stwierdza rozejrzawszy się po mojej kabinie. - Jeszcze jeden ze statków w starym stylu, gdzie dbano o trochę o załogi. Ale zdaje się, że trafiłem akurat na kawę. Jest dziesiąta. - Oczywiście. Co się napijesz? - Jak czas na kawę, to herbatę poproszę, oczywiście. Jeszcze nic nie jadłem. Skorzystałem z wolnej soboty i pospałem sobie solidnie. Dopiero co wstałem, a nie chciałem się spóźnić. Nie mówię mu, że kawy i tak nie ma. Skoro chce herbaty, to proszę bardzo. Robię też szybko kilka kanapek. Przecież nie jadł śniadania. Tomek tymczasem nie traci czasu i przebiera się w kombinezon oraz wyciąga swoje przyrządy. Widzę, że ma miernik do pomiaru grubości blach, jak również wykrywacz gazów. Ponadto solidną latarkę i niesamowicie ostry młoteczek. Wcina kanapki i w międzyczasie mówi do mnie: - No więc nie jest ze statkiem tak źle. Przynajmniej na papierze. Wasz statek poszedł w odstawkę wkrótce po rocznym przeglądzie klasowym. A ponieważ staliście trochę ponad pół roku, to wliczając jeszcze tak zwane widełki, macie jeszcze papiery klasowe ważne na prawie pół roku. Z tym, że skończył się wam certyfikat bezpieczeństwa radiowego. To ze względu na to, że wszedł w całości w życie system GMDSS i musicie go mieć, żeby uzyskać certyfikat. Ponadto czeka was Load Line, czyli inspekcja wolnej burty oraz przegląd roczny urządzeń przeładunkowych. Reszta jest ważna jeszcze na pół roku. Z tym, że przy przeglądzie dla zmiany bandery, oraz dla zmiany armatora, bo taka też tutaj będzie, przegląda się zazwyczaj bardzo dużo. Mamy taką zasadę, że inspektor wezwany w jakiejkolwiek sprawie na statek ma obowiązek zauważyć wszelkie usterki, chociażby nie wynikały one z tego przeglądu, na który został zaproszony. Dlatego obejrzę wszystko, żeby potem nie było niespodzianek. Poza tym widzę, że jest już prąd. - Tak. Podłączyli mnie wczoraj, ale nie mam żadnego mechanika więc nie mogę niczego uruchomić, żeby ci zademonstrować. - Zobaczymy ile zdążymy. Mogę ci poświęcić czas do trzeciej. Potem zostałem zarekwirowany przez moje panie. Podejrzewam, że sam pokład i ładownie zajmą nam trochę czasu. Potem możemy sprawdzić czego ci brakuje do GMDSS, a jeśli jeszcze będzie czas, to spróbujemy coś puścić w maszynie. Prawdę mówiąc bardzo w to wątpię. Tomek kończy śniadanie i ruszamy na pokład. Wszystkie swoje przyrządy ma pochowane po kieszeniach. Ja idę z nim z notesem, żeby pozapisywać wszystkie konieczne naprawy Tomek rusza w stronę dziobu lewą burtą. Dopiero teraz widzę wprawę i doświadczenie zawodowca. Od razu zauważa rzeczy, na które ja nie zwróciłem uwagi. Na pokładzie znajduje kilka nakładek, które są niedozwolone. Zaznacza je kredą, a ja zapisuję sobie, że muszą być wymienione na wstawki. Powoli posuwa się do przodu co chwila opukając swoim młoteczkiem co grubsze purchle rdzy. W większości pod purchlami jest jeszcze sporo grubej blachy. W razie wątpliwości mierzy jej grubość ultradźwiękami. W kilku miejscach zaznacza gdzie trzeba wyciąć i wymienić blachę na wzmocnieniach zrębnic lukowych. Same zrębnice są jeszcze zdrowe. Po drodze próbuje rozruszać wszystkie ruchome elementy jak różnego rodzaju motylki i klapy wentylacyjne. Większość się rusza, ale nie wszystkie. Podobnie jest z klapami dymnymi. Znów zaznacza kredą co trzeba zrobić, a ja dodatkowo notuję to w notesie. Bada po kolei każde odpowietrzenie zbiorników balastowych, jak również stan zaworów zwrotnych przy odlotach wody ze zrębnic ładowni. Docieramy wreszcie do baku. Oczywiście fundamenty windy od razu rzucają mu się w oczy. Tłumaczę, że już mam blachę odpowiednią do napraw, więc tylko zaznacza, które elementy muszą być poprawione. Potem z małpią zręcznością wspina się na maszt dziobowy, na którym jest tylko światło nawigacyjne. Opukuje go w kilku miejscach oraz gdzieniegdzie mierzy grubość, od czasu do czasu mrucząc coś pod nosem. Wreszcie jest z powrotem na dole. - Zniszczony jest ten maszt, ale chyba jeszcze może przejść, z tym, że zaplanuj solidną konserwację inaczej do następnego przeglądu będziesz miał dziury na wylot - mówi. Schodzimy z baku i podobny rytuał czeka lewą burtę z tym, że tym razem Tomek jeszcze wspina się po kolei na obie masztówki oraz przechodzi przez oba maszty. Tym razem jest bardziej zadowolony. Maszty są w stosunkowo dobrym stanie. Podobnie wiszące na nich bloki osprzętu przeładunkowego. Ogląda też szczegółowo liny renerów oraz topenantów i provendrów, Przegląd wypada zadowalająco, ale poleca wszystko dokładnie przesmarować. Na linach pojawiają się naloty rdzy i dalszy brak konserwacji może doprowadzić do konieczności przyspieszonej wymiany całego olinowania stalowego. Wreszcie pokład mamy zaliczony. Udajemy się na rufę, gdzie oprócz remontu fundamentów windy cumowniczej nie znajduje niczego poważnego. Wstępujemy na pokład szalupowy. Stan dewidów oraz szalup ocenia jako zadowalający, tylko przypomina o wyremontowaniu gretingów, pomalowaniu i oznakowaniu obu łodzi oraz sprawdzeniu wyposażenia. - No kolego, czas na ładownie. Pewnie na razie ich nie otwierałeś? - Nie, jestem tu sam. Dzisiaj pojawi się pierwszy pomocnik. To mój stary matros, którego zrobię tu bosmanem. Spróbujemy je dzisiaj otworzyć. - Tylko ostrożnie. Na tym prądzie z lądu nie ciągnijcie więcej niż jedną windą na raz. Obejrzymy ładownie przy światłach, a potem przerwa obiadowa. Nie możemy zbytnio się spieszyć, bo będziemy mieli kłopoty ze związkami zawodowymi. Kierujemy się do trzeciej ładowni. Zapalam światła, a Tomek sprawdza jeszcze swój przyrząd do wykrywania gazów. Działa dobrze, więc schodzimy na dół. Przy okazji znajduję swoją zagubioną pierwszego dnia latarkę. Ze zgrozą stwierdzam, że tuż obok drabiny, po której schodziłem na międzypokład zieje czarna dziura. To otwór zejściowy z międzypokładu do samej dolnej ładowni. Klapa jest podniesiona, a otwór nie jest niczym zabezpieczony oraz wystarczająco duży, żeby bez większych kłopotów zlecieć przez niego na same stalowe dno o pięć metrów niżej. W dodatku otwór nie posiada najmniejszej nawet zrębniczki, jest to po prostu dziura w gładkim pokładzie. Trochę mnie ciarki przechodzą na myśl, że plątałem się obok tej czeluści po ciemku. Co prawda poruszałem się wtedy bardzo ostrożnie i na czworakach, ale prawie wszyscy marynarze, którzy spadli do ładowni, a było takich wypadków bardzo dużo, też byli ostrożni. A przynajmniej tak im się wydawało. Ustawiam oba słońca ładunkowe w taki sposób, żeby oświetlały równomiernie cały międzypokład, a Tomek świecąc latarką ogląda po kolei wszystkie wręgi, węzłówki i grodzie. Potem schodzimy na dół do ładowni dolnej, gdzie powtarza się podobna procedura. Kilka razy Tomek wspina się po potnicach wysoko aż pod międzypokład i opukuje burty albo wręgi. W końcu po prawie godzinie wychodzimy na pokład. - Nie jest źle. Ładownia wygląda całkiem, całkiem. Właściwie nie ma tu niczego do naprawy. Musisz tylko uzupełnić ogrodzenia wokół zejściówek. Inaczej może dojść do wypadku. Zakładam, że pozostałe dwie ładownie są w podobnym stanie. Myślę, że chce zrezygnować z wchodzenia do nich, ale on oświadcza, że jednak tak, tyle że przegląd będzie bardziej pobieżny. Rzeczywiście. Następne dwie ładownie załatwia w pół godziny. Pokazuje mi kilka drobiazgów do pospawania, z którymi bez trudu sami sobie poradzimy. Zapisuję je skrupulatnie w notesie. W końcu zarządza przerwę obiadowa. Obiad to kolejna herbata i zupka ekspresowa, którą błyskawicznie zagrzewam na maszynce w pentrze pasażerskiej. Tomek, podobnie jak kierownik bazy, jest zachwycony wyglądem mesy, która rzeczywiście przypomina salon ze starych czasów. - Słuchaj. Żeby zyskać na czasie proponuję, żebyśmy się podzielili. Ja pójdę na mostek i rozejrzę się tam trochę, a ty w międzyczasie otwórz dwa zbiorniki. Forpik i afterpik. Obejrzę je i powiem ci, czy nie czeka cię tam masa stali do wymiany. Tylko czasem nie próbuj sam wchodzić do środka, bo mógłbyś już stamtąd nie wyjść. - Dobra. Otworzę forpik i wstawię wentylator, zanim skończysz na mostku powinno się wywietrzyć. Czuje się dumny z samego siebie. Moje dotychczasowe dokładne oględziny statku pozwoliły mi na znalezienie solidnego wentylatora z kompletem rękawów. Wiem też gdzie leży klucz do otworzenia włazów. Widziałem taki, całkiem poręczny, w magazynku bosmańskim pod bakiem. Jest to długi klucz sztorcowy z poprzeczką na końcu, dzięki czemu kręci się na stojąco i bardzo wygodnie. Zostawiam Tomka i pędzę pod bak. Chwytam klucz i luzuję wszystkie nakrętki. Idzie bardzo łatwo. Widać, że ktoś, pewnie bosman, kto dbał o to, posmarował je dobrze przed zamknięciem. Odrzucam klucz i palcami odkręcam szybko po dwie nakrętki na raz. Sama klapa jest lekko przyssana, ale podważam ją łomem i od razu odskakuje. Ostrożnie zaglądam do środka i stwierdzam, że w forpiku jest sporo wody, ale będzie można zejść co najmniej na drugą od góry platformę. Wpuszczam węże wentylatora i włączam go na najwyższy bieg. Szykuję jeszcze słońce i wychodzę na pokład,. Przykładam rękę do rury odpowietrzającej, z której powietrze aż świszcze. Zabieram łom i klucz i idę do maszynki sterowej, gdzie jest właz do afterpiku. Tutaj otwieram klapę bez żadnych kłopotów. Na nakrętkach ani śladu rdzy. Kojarzę, że chyba w magazynku elektryka widziałem drugi wentylator przenośny. Idę więc tam i stwierdzam, że istotnie pamięć mnie nie zawodzi. Podłączam go i wentyluję teraz afterpik. Spoglądam na zegarek i widzę, że dochodzi trzecia. Właściwie minęła druga, ale i tak jest to bardzo mało czasu, skoro Tomek chce się o trzeciej urywać. Idę do niego na mostek, a on już kończy. Okazuje się, że bez trudu włączył oba radary oraz żyrokompas. Niestety oba mają dosyć kiepski obraz i nie obejdzie się bez serwisu. To kolejny niezbędny wydatek. Ponadto zapisał mi dokładnie, co brakuje do pełnego wyposażenia GMDSS. Od razu widzę, że największym wydatkiem będzie drugi teleks satelitarny systemu Inmarsat C. Ale po chwili przypominam sobie, że chociaż urządzenie to musi być zdublowane, ale mógłby to być równie dobrze teleks radiowy. - Kupisz to, co uznasz za stosowne. Może rzeczywiście tak będzie lepiej. Posiadając dwa teleksy satelitarne i tak musisz mieć radiostację do łączności głosowej z przystawką DSC. Dodając do niej teleks spełnisz wszystkie wymogi. Inne wyposażenie w postaci radiopławy, transponderów radarowych oraz radiotelefonów nie jest już takie drogie. Jakimś cudem obie UKF jakie są na Polance posiadają przystawki DSC, dzięki czemu nie muszę o to się martwić. Idziemy na dziób. Tomek, zanim zanurzy się w forpiku, dokładnie bada zwartość tlenu oraz gazów wybuchowych. Wszystko jest już w porządku, więc obaj schodzimy na dół. Ja jednak przypominając sobie swoje normalne zwyczaje zabieram ze sobą dwa aparaty oddechowe. Nie są aż takie duże i ciężkie, a nigdy za wiele bezpieczeństwa. Inspekcja nie trwa za długo, gdyż ogranicza się tylko do górnej części zbiornika, ponad powierzchnią wody. Znowu w ruch idzie młoteczek, ale widzę, że na ogół nie jest najgorzej. W wątpliwych miejscach Tomek mierzy grubość blach ultradźwiękami. Gdy wychodzimy na powietrze jest już dziesięć po trzeciej. Chciałbym, żeby Tomek jeszcze obejrzał afterpik, ale nie mam sumienia go nadużywać, więc przypominam mu o umówionym spotkaniu. - Już zrobię ci ten afterpik. Trochę poczekają, to dobre dziewczyny, więc nie powinno być z nimi problemów. W zamian za to zaprosisz je na bal kapitański w swoich salonach, gdy już zostaniesz armatorem na dobre. - Chętnie. Nawet chodzi mi to po głowie. Czy tobie też ten salon kojarzy się idealnym miejscem na imprezę? - Oczywiście, właśnie dlatego o tym wspominam. - No właśnie mnie też. To chyba naprawdę dobre miejsce. Trochę posprzątać, jakieś dekoracje i można nawet Sylwestra urządzać. - Do Sylwestra mam nadzieję, że przewieziesz już kupę ładunków. - Z całą pewnością, ale czy nie można urządzić Sylwestra na morzu. - No dobra. Gadu, gadu, a afterpik czeka. W afterpiku zeszło nam pół godziny, a gdy wychynęliśmy na pokład czekał tam już Antek z synem. Pochłonięty przeglądem prawie o nim zapomniałem. Ale jego widok przypomniał mi jeszcze o Stachu Barhulu. Chciałem do niego zadzwonić, a nie mam skąd, co głośno artykułuję. Tomek mówi na to, że w mojej kabinie ma komórkę. Idziemy więc wszyscy razem do mnie. Ja robię kolejną herbatę. Tomek myje się i przebiera w czyste ciuchy, a Antek z synem z kolei przebierają się w kombinezony. Dzwonię do Stacha. Okazuje się, że nie ma nic konkretnego, tylko stęsknił się za mną i proponuje spotkać się jutro. - Możemy albo zrobić grilla u nas na tarasie. Jest to osłonięte miejsce, wiec nie będzie za zimno, możemy pójść do Baru Rybnego, albo możemy pójść jeszcze gdzie indziej. Co wybierasz? Po prostu chodzi o to, żeby się spotkać i pogadać. - Wybieram gdzie indziej. - To znaczy gdzie? - Na Polance. - Na jakiej znów Polance chcesz się spotkać? Nie znam takiego baru. Czy może naprawdę chcesz zrobić jakieś kiełbaski w lesie? - Nie. Na mojej Polance. Zostałem armatorem statku Polanka i możemy zrobić spotkanie u mnie w salonie. Powinieneś sobie przypomnieć jak wygląda statek. - A wiesz, że chyba chętnie. Daj mi się zastanowić. - Dobra zastanawiaj się do wieczora. Zadzwoń tak o dziesiątej i powiedz co o tym myślisz, bo ja muszę już kończyć. - Dobra zadzwonię. Ale raczej na pewno tak. Możemy jeszcze ściągnąć Lecha. Jest akurat w domu. - Świetnie. Porozum się z nim i zadzwoń wieczorem, to wytłumaczę ci jak dojechać. Tomek żegna się z nami i obiecuje zrobić jeszcze przegląd maszyny, ale wtedy gdy będę miał jakiegoś mechanika, który uruchomi poszczególne mechanizmy i będzie mógł je zademonstrować w działaniu. My tymczasem wyruszamy z bosmanem i jego synem na obchód statku. Jest to moja kolejna wędrówka, ale nie żałuję. Za każdym takim spacerem dostrzegam coś nowego, co warto poprawić. Syn Antka, to wysoki młodzian w wieku szesnastu lat. Nie oglądając nawet specjalnie statku, od razu deklaruje pomoc. Ściągnie co najmniej pięciu kolegów tak jak i on zainteresowanych zarobieniem paru groszy na wakacje. Robota na statku bardzo im odpowiada. Jest to coś zupełnie innego niż kopanie ogródków czy podawanie cegieł na budowie lub rozładowywanie ciężarówek. Chętnie się na to pisze, zwłaszcza gdy słyszy, że robota jest raczej na długo. - No dobra, majster - mówi Antek. - Szkoda czasu. Łap za miotłę i zabieraj się za te pokłady. Potem wszystko poukładaj. Ja w tym czasie zorientuję się, jak stoimy z narzędziami i materiałami. Coś mi się widzi, że roboty to tutaj nie zabraknie. Jurek zabiera się z porządki na pokładzie, a Antek chce ruszyć na sprawdzanie magazynków, ale proponuję, żebyśmy najpierw razem wypróbowali otwieranie ładowni. Zgodnie z sugestią Tomka nie przeciążamy instalacji. Włączam zabezpieczenia na GTR i powoli próbujemy każda windę ładunkową. Wszystkie są na chodzie. Właściwie dlaczego nie miałyby być. Przecież statek jeszcze niedawno pływał, więc wszystko musiało działać. Potem po kolei otwieramy i zamykamy wszystkie trzy ładownie. Trochę klapy krzywo ciągną, trochę się zacinają, ale dają się otworzyć. Wystarczy trochę regulacji oraz smarowania wszystkich rolek i na pewno będzie lepiej. Kolejna sprawa załatwiona. Próbę bomów postanawiam zrobić z Antkiem nazajutrz, gdyż zarówno Antek jak i Jurek przychodzą od rana do roboty. Tylko na pół dnia, ale za to wraz z Jurkiem będzie co najmniej pięciu kolegów. Zapisuję wszystkie nazwiska, żeby podać je na bramie. Antek rusza do magazynków, a ja idę do kabiny. Wkręcam kartkę papieru do maszyny i klepię prośbę o przepustki dla wszystkich kolegów Jurka oraz dla Stacha i Lecha z żonami. Potem sprzątam trochę salon pasażerski i myję trochę naczyń na jutro. Po krótkim czasie wyszukuję kieliszki, których mi przedtem brakowało. Były po prostu w kabinie ochmistrza pod siedzeniem szerokiej ławy. Jest tam zresztą sporo innych zapasów, w postaci szklanek, kufli oraz dodatkowych sztućców. W magazynku na korytarzu znajduję też trochę talerzy. Widocznie ostatnio pływał tu jakiś chomik, który porobił spore zapasy. To dla mnie dobrze. Oczywiście, jak to mi często się zdarza humor trochę się zmienia, gdy pomyślę, że przecież łyżki i widelce to jak najmniej ważna sprawa w żegludze. Ciągle zajmuję się drobiazgami, zamiast porządnie szykować statek do eksploatacji. Oczywiście taka chwila zwątpienia trwa tylko chwilę. Przecież wbrew swoim skłonnościom do samokrytyki robię i poważniejsze rzeczy. Sztućce to drobiazgi, ale z drobiazgów składają się dużo poważniejsze rzeczy. Tego wieczoru pracujemy do dziewiątej. Jurek sprzątnął prawie wszystko na pokładach. Z przyjemnością stwierdzam, że pracuje bardzo szybko i dokładnie. Właściwie wydawało mi się, że to robota na kilka dni i dla więcej niż jednego człowieka, a tu proszę. Prawie gotowe. Antek wynalazł wszystkie potrzebne do pracy narzędzia. Jest wszystko co potrzeba, żeby zatrudnić co najmniej dziesięciu chłopa na raz. Cienko jest z farbą, ale na pewien czas wystarczy. Znalazł też trochę towotu i porządną smarownicę i już rozpoczął smarowanie. Na pierwszy ogień poszła winda kotwiczna. Ja w międzyczasie prawie do końca rozeznałem się w sprawach hotelowych, czy też cateringowych. Wykryłem nawet zapas czystej pościeli oraz oczywiście brudnej. Jest też trochę ręczników, obrusów ścierek czyli wszystkiego, co jest potrzebne dla załogi i pasażerów. Przebieramy się i ruszamy w stronę bramy, na której zostawiam listę. Antek i Jurek są na piechotę, więc proponuję podwiezienie do domu. Po drodze opowiadam im o ewentualnym urządzeniu balu kapitańskiego na statku. Antek aż się zapala do tego pomysłu, a nawet stwierdza, że gotowaniem i szykowaniem potraw zajmie się jego żona. Jurek też popiera ten pomysł, gdyż uważa mamę za znakomitą kucharkę. - Jak dobrze pójdzie, to zamiast pływać moglibyśmy żyć z gastronomii - twierdzi Antek. - Też taka myśl wpadła mi do głowy. Ostatecznie kilka stateczków stoi na Motławie i przy Skwerze Kościuszki w charakterze restauracji i chyba jakoś na tym wychodzą, ale nie tu na tym odludziu. Nikt tu nie przyjdzie. Jeszcze przepustki trzeba załatwiać. - Na pojedynczego konsumenta nie ma co liczyć, ale jeśli wypali kilka imprez, to może zrobić się jeszcze modne spędzanie weekendów na Polance. - Poza tym, jak to? My starzy marynarze mamy skończyć we frytkach i pizzach. Nie bardzo to jakoś. - Żadna praca nie hańbi, panie kapitanie. - To na pewno prawda. Zobaczymy jak się uda pierwsza impreza - kończę rozmowę, bo jesteśmy już pod ich blokiem. Umawiamy się na jutro na dziewiątą. Antek postanawia wybrać się maluchem, ja też po nich podjadę. Dzięki temu wszyscy koledzy Jurka dotrą stosunkowo wygodnie na statek. Po kilkunastu minutach dotarłem do domu. Tym razem nigdzie się nie paliło, za to w kuchni na stole znalazłem kartkę: - Wrócę późno. Weź sobie coś z lodówki. Skorzystałem z tego zaproszenia. Akurat się posiliłem, gdy zadzwonił Stachu. Okazało się, że namówił się z Lechem i zdecydowali się przyjechać jutro koło osiemnastej na statek. W takim razie musiałem rano kupić coś do jedzenia i do picia. Na początek wydobyłem ze starych zapasów butelkę łyskacza i włożyłem ją do torby. W sypialni znalazłem starannie złożoną moją pościel i ręczniki ze statku. Były tu również powieszone prawie suche już koce. Nie przeciągając dłużej poszedłem spać i wkrótce, zmęczony całym dniem pracy, zasnąłem. Zbudziły mnie dopiero odgłosy otwierania drzwi przez moją żonę. Usłyszałem, że znowu była w towarzystwie, ale przyznaję się bez bicia, że się tym specjalnie nie przejąłem i za chwilę znowu zasnąłem. Tym razem nic mi się nie śniło, ani lornetka, ani sekstant, ani chronometr.
Comments