top of page
Search

Znowu żyję – powieść w odcinkach, rozdział 11

  • poloniasligo
  • Dec 28, 2014
  • 24 min read

znowu zyje.JPG

Dzięki uprzejmości autora Gabriela Oleszka możemy publikować tę powieść w odcinkach na naszych łamach.

Copyright by Gabriel Oleszek / kopiowanie, powielanie i dalsze publikowanie jest zabronione.

O Autorze http://www.marynistyka-oleszek.pl/

Zdjęcie oraz projekt okładki: Martin Pociecha / TheSolace Creative

Nazajutrz wstałem już o szóstej rano i od razu wziąłem się do roboty na pokładzie. Tym razem wpadły mi w oko skrzynki pożarowe oraz hydranty i rurociągi. O ósmej pojawili się Antek razem z Lechem, którzy przyjechali jednym samochodem wraz z trzema jeszcze harcerzami. Wkrótce potem zjawił się majster i reszta harcerzy. Tym razem była ich rekordowa ilość, bo aż ośmiu. Koło dziesiątej przyjechała ciężarówka z hurtowni. Dzięki takiej gromadzie ludzi rozładunek poszedł bardzo sprawnie. Po prostu każdy chwycił jeden karton i zaniósł na górę do małej pakamery koło mesy pasażerskiej. Nie było w niej ogrzewania, ale był za to otwór wentylacyjny. Odkręciłem go na cały regulator i napoje same się chłodziły kwietniowym powietrzem. Potem pojechałem po Monikę. Co prawda nie było jeszcze dwunastej, ale liczyłem na to, że jednak będzie w domu, a poza tym bardzo się za nią stęskniłem. Nie przeliczyłem się. Odezwała się do domofonu i spytała, czy wejdę na górę, czy ma od razu schodzić. Poprosiłem, żeby zeszła. Szkoda mi było tracić czas. Pojechaliśmy moim maluchem do oszołoma. Korek zaczął się już na Kartuskiej, więc posuwaliśmy się w ślimaczym tempie. Dopiero za Jasieniem zrobiło się trochę luźniej, ale i tak droga zajęła nam prawie godzinę. Zakupy zajęły kolejne dwie godziny. Wbrew pozorom, mimo że Monika miała zapisane co mamy kupić i nie traciła czasu na zastanawianie się bez końca, nie szło to zbyt szybko. Potem jeszcze kolejka przy kasie i wreszcie dotarliśmy do mojego malucha. Sterta towaru była taka, że zapełniliśmy miniaturowy bagażnik oraz całe tylne siedzenie niemal pod sufit. Potem postanowiliśmy coś zjeść. Poszliśmy do małego barku. Monika zaraz upatrzyła tam tequilę i poprosiła o jedną. - Chcesz tequilę? zdumiałem się. - Przecież nie ma w tym nic złego. - Ale tak wcześnie. - Lepiej wcześnie niż wcale. Poza tym jest już po trzynastej, to można. - No dobrze. Popatrzyła na mnie z niesmakiem. Chyba zaczynałem zachowywać się jak stary nudny mąż. Przestraszyłem się, że zdążę jej się znudzić, jeszcze zanim się jej spodobam. Obiad był nawet smaczny, ale nie miałem zbytnio dobrego humoru w związku z popijaniem Moniki. W sumie obaliła trzy tequile, a mnie się to wcale nie podobało. Natomiast ona była w szampańskim humorze i co chwila kazała mi się wyluzować. W końcu stwierdziła, że jestem strasznym sztywniakiem. Chyba w istocie taki byłem. Pomyślałem, że prawie całkowite porzucenie przeze mnie alkoholu, chociaż niewątpliwie pozytywne jako takie, miało też swoje minusy. Po trzeźwemu za dużo się zauważało i za bardzo człowiek się przejmował. Po alkoholu miało się jednak znacznie więcej luzu i wszystko wydawało się łatwiejsze. Przypominam sobie jednak, że właśnie takie podejście doprowadziło mnie do tego, że niezauważalnie przekroczyłem tą granicę, kiedy już się nie kontroluje. Z tego wzięły się wszystkie moje kłopoty. W każdym razie nie jestem zachwycony popijaniem Moniki. W końcu wracamy na statek. Po drodze, która znowu trwa chyba z godzinę, Monika jakoś trzeźwieje, ale przez to chyba traci humor, bo prawie się nie odzywa. Kiedy dojeżdżamy na statek humor znów jej się poprawia i znów jest to moja kochana Monika. Harcerze pomagają zanieść zapasy do pentry i do lodówek. Monika chce to poukładać po swojemu, a potem udekorować mesę i może mostek. Ja mogę wrócić do pracy na pokładzie. Tłukę młotkiem skorodowane hydranty i rury, a gdzieś po pół godzinie Monika woła nas na obiad. Ja co prawda jestem po obiedzie, ale za to dostaję herbatę. Natomiast harcerze, Antek, Lech i majster dostają zupę regeneracyjną. Wykorzystuję przerwę w pracy na przepytanie Lecha o stan maszyny. Okazuje się, że nie jest źle. Prawdopodobnie jeszcze dzisiaj uruchomi drugą sprężarkę. Chce też zabrać się za wirówki. Potwierdza to, że jutro weźmie wolne, ale wykorzysta to na wyszukanie jakichś ludzi do pomocy. Majster z kolei narzeka, że jednak przeliczył się z siłami i robota potrwa co najmniej ze trzy, cztery tygodnie. - Czy nie możecie robić we dwóch lub trzech? pytam. - Można by, ale nikt nie chciał. Poza tym pan Stachu ma tak napięte terminy, że to, iż mnie puścił do pana, graniczy z cudem. - Czy któryś z harcerzy mógłby panu pomóc? - Właśnie chciałem to prosić. Będę teraz palnikiem docinał jeszcze kilka pasków blachy i trzeba je po prostu oszlifować. Ja zajmę się samym spawaniem. Jak dobrze pójdzie, to jutro bym skończył windę kotwiczną i zabrał się za pozostałe rzeczy na baku. Potem przeniosę się na rufę. Oczywiście do pomocy majstrowi zgłasza się Jurek syn Antka. Przypominam mu o okularach ochronnych, ale on obrusza się, że przecież pamięta mój pierwszy wykład. W końcu wracamy do roboty. Monika zbiera gary i sprząta ze stołu. Dwie godziny później wszyscy się zmywają. Bosman z Jurkiem obiecują przyjść od rana. Niektórzy harcerze oraz majster też. Nie będzie tylko Lecha. Macham im ręką na pożegnanie i cały umorusany idę zajrzeć do Moniki. A ona. Owszem przystroiła mesę i to nie tylko flagami, ale jeszcze różnymi innymi ozdobami jakich całą siatkę przywiozła z domu. Nawieszała też sporo różnych dowcipnych napisów. Ale przy okazji ustroiła sama siebie. Dobrała się do jednej z butelek wódki, jakie kupiliśmy w oszołomie i jest znowu pijana jak cholera, co zresztą z rozbrajającą szczerością potwierdza, to znaczy sama komunikuje. - Nawaliłam się jak smok. A ty co taki trzeźwy? Mówiłam ci, wyluzuj się. - Jestem wyluzowany kochanie. - Kochanie, kochanie. Nie mów tak do mnie, bo mnie nie kochasz. - Ależ tak kocham cię. - Kochasz? Nawet taką nawaloną. Myślałam, że jesteś abstynentem doskonałym. - Nie jestem abstynentem. - To chodź się napijemy. - Dobrze. Chodźmy do mnie do kabiny, tutaj w mesie jest ponuro. - No to chodźmy. Monika jest tak pijana, że muszę ją niemal nieść na górę. W kabinie kładę ją na koi, a ona nie protestuje. Nie pyta już o wódkę. Ma po prostu dosyć. Jeszcze coś tam się odzywa, jeszcze próbuje się mądrzyć, ale widzę, że mówi coraz wolniej i zaraz zaśnie. Rzeczywiście za minutę już lekko chrapie. Nie jest to obrzydliwe chrapanie jakiego za młodych lat nasłuchałem się na międzypokładach Daru Pomorza, czy w salach internatu szkoły morskiej lub w wojsku. Jest to chrapanie bardzo lekkie, takie które właściwie może się podobać. O ile w ogóle chrapanie może się podobać. Widocznie może, jeśli jest się zakochanym i chrapie właśnie ukochana. Postanawiam ją trochę rozebrać, żeby lepiej jej się spało. Z trudem ściągam z niej fartuszek, a potem rozpinam zamek dżinsów. Ale gdy próbuję je ściągnąć na dół ona przez sen broni się jak cholera. Pewnie jej się coś śni. W końcu rezygnuję, sam rozsunięty zamek daje jej więcej swobody. Patrzę na nią z rozczuleniem. Jest taka szczupła. Teraz w dżinsach jest to jeszcze bardziej widoczne. Spódniczki i sukienki w jakich do tej pory ją widziałem trochę ją poszerzały, ale teraz widzę, że tyłeczek ma szczuplutki jak nie wiem. Śpi teraz już spokojnie, więc i ja robię się spokojniejszy i wychodzę na pokład. Znowu mogę trochę porobić przy światłach. Kiedy za dwie godziny wracam do kabiny Monika nadal leży na mojej koi, ale ma już otwarte oczy. - Co ja robię w twoim łóżku? pyta. - Leżysz i odpoczywasz. - Zdaję się, że trochę narozrabiałam. Mam strasznie słabą głowę. Coś musiało mi zaszkodzić. - Po prostu się strułaś. - No tak, być może - patrzy na mnie podejrzliwie, bo nie wie, czy z niej nie kpię. - Te zupy z torebek są cholernie zdradliwe - dodaję złośliwie, chociaż wiem, że ona nie jadła żadnej zupy. - Masz rację. Muszę bardziej uważać. Podnosi się z koi i pyta czy może, tak jak wczoraj, skorzystać z łazienki. - Oczywiście. Jesteś mile widziana. - Co ty taki sztywny? Stało się coś? - Nie skądże. Znika w łazience odstawiwszy taki sam szoł jak wczoraj z rozbieraniem się. Prawie, że widzę ją nagą, ale jednak nie widzę. Ze środka dobiegają odgłosy prychania i parskania i jakiegoś walenia. Coś mi to przypomina. Po chwili zaskakuję, że podobnie było w zeszłym tygodniu, gdy w domu zastałem moją kompletnie pijaną żonę. Tak samo się wtedy tłukła. - Widocznie wszystkie nawalone baby są takie same - dochodzę do odkrywczego wniosku i kojarzę, że obie po przebudzeniu też zareagowały podobnie pytając czy coś nie narozrabiały. W końcu wychodzi, cała pachnąca pastą do zębów, spod którego to zapachu przebija jednak fetor wódy. Podchodzi do mnie i całuje mnie, ale ten fetor mnie cholernie drażni. Przypominam sobie moje lata popijania i całowania żony. Musiała biedaczka srodze się wycierpieć, ale nigdy nic mi na temat tej wódy nie mówiła. Wygląda na bardzo zabiedzoną po tym przepiciu, ale z tym zabiedzeniem jest jej jeszcze ładniej. Jest po prostu śliczna. Może alkohol dodaje jej urody. - A ty zawsze byłeś taki wstrzemięźliwy, co ? pyta w końcu. - Wręcz odwrotnie. Raczej nadużywałem. Na szczęście ostatnio trochę się opamiętałem. - Powiedz mi dlaczego wziąłeś się za tą podłą robotę? Ty kapitan. Z takim zawodem chyba nie ma potrzeby latać z młotkiem w ręku, a pędzlem w drugim. - Sam sobie to wybrałem. Robię to co lubię i jestem bardzo zadowolony. Zresztą gdyby nie ta Polanka, to nigdy byśmy się nie poznali. - No tak, to jest plus - przyznaje. - Ale chyba przyjemniej jest być tam gdzieś na mostu i dowodzić wszystkim w białych rękawiczkach. - Nie mam białych rękawiczek i w ogóle nie mogę teraz wypłynąć, gdyż na razie nie mam świadectwa zdrowia. - Nie wiedziałam, że jesteś chory. W każdym razie na to nie wygląda. - Nie jestem chory. Po prostu nie mam świadectwa zdrowia. - Czyli jesteś chory. Jak byś był zdrowy, to byś dostał świadectwo. - To nie jest tak. Nie chciałem jej opowiadać całej tej historii, ale chyba będę musiał, bo mi nie da spokoju. Poza tym przecież zaczynałem tak jak ona. Szkoda mówić jak się to skończyło. Może moja historia posłuży jej za przestrogę. - Mogę ci opowiedzieć od początku, jeżeli będzie miała cierpliwość słuchać. - Cała zamieniam się w słuch kochanie - całuje mnie, siada tuż koło mnie opierając ręce na moich kolanach i kładąc na nich głowę. Jest teraz taką niesamowita przylepką, że jestem gotów zapomnieć o tym okropnym zapachu gorzały. - Zaczęło się, jak to zwykle bywa, od taniego wina z jabłek pitego z kolegami na podwórku. W młodych latach nie było tego zbyt dużo, ani zbyt często. Potem, gdy byłem już dorosły i uczyłem się w szkole morskiej, też od czasu do czasu wypiłem. - Jak wszyscy. - Tak, ale to ciągle nie było nic groźnego. Gdy już zacząłem pracę, to nie wiem dlaczego, ale zacząłem popijać więcej. Może to było to, że było mnie na to po prostu stać, a może zacząłem już odczuwać pierwsze stresy związane z trudną pracą na morzu. - Jak na razie brzmi bardzo poważnie. - W rzeczywistości było zupełnie odwrotnie. Było bardzo wesoło, aż za wesoło. Ale ciągle nie było jeszcze źle. Tak naprawdę więcej zacząłem popijać, gdy zostałem chiefem. Zanim nim zostałem bardzo często widziałem, że moi chiefowie, z którymi pływałem, podejmowali w swojej kabinie licznych gości. Przeważnie byli to ludzie związani z załadunkiem statku, ale również i inni. Wszyscy oni lubili wypić, zwłaszcza w portach zachodniej Europy. Polska gościnność była znana i często było tak, że kabinę chiefa traktowano jak darmowy bar. Napatrzyłem się na tego rodzaju praktyki i sam zacząłem je stosować, gdy awansowałem na chiefa. Przez moją kabinę przewijał się tłum gości, z których każdego częstowałem piwem lub kieliszkiem. Zazwyczaj pierwsze pytanie było, czemu ja z nimi nie wypiję. No więc wypijałem. Gość odchodził, a ja zostawałem i wypijałem kolejny kieliszek z następnym. Możesz sobie wyobrazić, że po jakimś czasie zaczęło to sprawiać przyjemność. To nie był już obowiązek gościnności, ale odwrotnie, to ja sam zaczynałem szukać okazji. No więc piłem coraz częściej i co raz więcej, ale na szczęście ciągle miałem nad tym kontrolę. Potem przyszedł awans na kapitana, a ciągotki do kieliszka pozostały. - No, ale z tego co sama widzę, to prawie nie pijesz. Nie mogło być z tobą tak źle. Chyba nie zabrali ci świadectwa zdrowia z powodu kilku wypitek. - Nie, nie dlatego, ale to wszystko się łączy. Zaraz dojdę do końca. No więc, będąc kapitanem nadal sobie popijałem. Zachowałem jednak na tyle nad tym kontrolę, że praktycznie rzecz biorąc się nie upijałem, ale za to prawie codziennie byłem na lekkim rauszu. - Słowem stosowałeś styl zachodni. - Niezupełnie. Na zachodzie ludzie bardzo często wypijają jedno piwo do obiadu, drugie po południu, trzecie wieczorem i tyle. Tak, albo podobnie. U mnie było tego trochę więcej. Ciągle jeszcze się nie upijałem i nigdy nie było przypadku, żeby na przykład nie można mnie było dobudzić, jeżeli coś się tam nagle wydarzyło. O sytuacjach, kiedy musiałem być do dyspozycji, nie muszę wspominać. Zawsze byłem w porządku, czyli trzeźwy. - Ale jako kapitan przecie z możesz robić co zechcesz. To ty wyznaczasz co kto ma i kiedy robić. Ty tylko jesteś na wierzchu ponad tym wszystkim. - To tylko z lądu tak wygląda. W rzeczywistości kapitan ma sporo do roboty. Jeżeli chodzi o prace administracyjne, to rzeczywiście może sporo z nich powierzyć innym, ale też nie wszystko. Bo, po pierwsze niektóre rzeczy umie tylko on sam, inne znowuż musi dokładnie sprawdzić, co z kolei zajmuje tyle czasu co zrobienie samemu. Jeszcze innych nie może wcisnąć oficerom, bo często są oni tak zajęci, że nie da rady im już nic dołożyć. No, a oprócz tych prac, nazwijmy je, papierkowych i oprócz ogólnej odpowiedzialności, a więc ciągłego nadzoru nad wieloma dokonywanymi na statku czynnościami jest wiele sytuacji, w których kapitan musi prowadzić statek osobiście. - Jakie to znowu sytuacje? - Wszystkie nastręczające jakiekolwiek trudności. - Ale jakie to są? Przecież tam u was na morzu to tylko woda i woda. - No na przykład przy wszystkich podejściach i wyjściach z portów, kanałów, kotwicowisk, rzek i tym podobnych. Poza tym w warunkach ograniczonej widzialności, a więc we mgle, w deszczu, w śniegu i tak dalej - Co jeszcze? - Jeśli to mało, to jeszcze w trudnych warunkach sztormowych, w trudnych warunkach lodowych. W warunkach wzmożonego ruchu statków czy też jachtów i rybaków. Dalej we wszystkich sytuacjach kiedy występuje ratownictwo na morzu, czy też poszukiwanie. W przypadku wystąpienia trudności nawigacyjnych czy chociażby awarii jakichkolwiek urządzeń. Jest tych sytuacji mnóstwo i czasami zdarzają się bardzo często i trwają bardzo długo. - Rzeczywiście nie zostaje zbyt dużo czasu na picie. - No właśnie, a ja i tak piłem. Z tym, że jak ci mówię, to ciągle było pod kontrolą. W pewnym momencie jednak zacząłem za bardzo się przejmować. Początkowo myślałem, że to normalne, solidne podejście do pracy, ale teraz sądzę, że właśnie alkohol za bardzo mnie podniecał i doprowadzał do zachowań jakich prawdopodobnie by nie było, gdyby nie tenże alkohol. - Ale powiedz o co konkretnie chodziło? mówisz zagadkami. - Po prostu zacząłem za bardzo się przejmować. Kiedy zmieniła się nasza rzeczywistość i przyszło zmierzyć się z kapitalistycznych rynkiem, bardzo wielu Polaków było do tego zupełnie nie przystosowanych. W mniejszym stopniu powinno to dotyczyć marynarzy, którzy zawsze przecież pracowali na stylu dwóch systemów. Niestety, szybko się przestawili ci na pracujący statkach obcych bander. Tam po prostu trzeba było się dostosować do nowych reguł, bo inaczej się wyleciało ze statku. U nas, w PŻO, wszyscy chcieli, żeby było po staremu. No rozumiesz, zebrania załogowe, delegaci, przedstawiciele, masówki, warunki socjalne, dużo wypoczynku, mało pracy i tak dalej. Ale tak nie można było działać, bo natychmiast zniklibyśmy z powierzchni ziemi, a właściwie morza. No więc ja chciałem działać kapitalistycznie. To znaczy robić znacznie więcej rękoma załogi, a mniej zlecać warsztatom na zewnątrz. Chciałem zlikwidować nieuzasadnione przerwy na kawę i tak dalej. Zresztą nie tylko ja. Tak chciał też armator i wydał odpowiednie przepisy i zarządzenia, a ja tylko chciałem wprowadzić życie. - Nie widzę tu specjalnego przejmowania się, przecież to, co mówisz, to jest normalne i naturalne. Pracować trzeba i tyle. - Niby tak. Ale wytłumacz marynarzowi, który całe życie miał przerwę od piętnastej do piętnastej trzydzieści, a zaliczone to było do czasu pracy. Teraz przerwa została zalegalizowana i po prostu należało pracować do siedemnastej trzydzieści zamiast siedemnastej zero, zero jak dawniej. Opór był tak duży, że trudno to sobie wyobrazić. Nie jest dobrze czuć naokoło siebie nienawiść i złość. Słuchać komentarzy, że stary zwariował i tak dalej. Wielu kapitanów nie próbowało walczyć z wiatrakami. Przyjęli do wiadomości nowe wymagania, ale wszystko było po staremu. Ta przerwa na podwieczorek to tylko jeden z przykładów. Oczywiście takich sytuacji, że załogom nie podobało się to nowe było bardzo wiele. Przykładowo likwidacja sześciogodzinnego dnia pracy w tropiku. Był straszny płacz. A tak naprawdę to w tym tropiku urzędowym, czyli pomiędzy zwrotnikami, trzeba było nieraz chodzić swetrze, taki to był tropik. Sama wiesz jak trudno jest zabrać komuś coś co on miał już przez lata. Spróbowałabyś na przykład wprowadzić znowu soboty pracujące, bo tak trzeba ze względu na coś tam. - Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł to zrobić. - Sama widzisz. No i doczekałem się. Wszelkie przejawy oporu ze strony załogi zacząłem traktować jako spisek przeciwko mnie. Wieczorem nalewałem sobie fikołka i rozpatrywałem co się wydarzyło w ciągu dnia. Oczywiście po wypiciu coraz bardziej utwierdzałem się w swojej racji. I tak naprawdę, to ją miałem. Nie wziąłem tylko jednego pod uwagę, że nowe należy wprowadzać powoli. Terapia szokowa nie posłużyła pacjentowi, a w tym wypadku jeszcze bardziej nie posłużyła lekarzowi, czyli mnie. Od uznania załogi na spiskowców nie było daleko do przedstawienia tego w taki właśnie sposób armatorowi. Oczywiście armator mnie popierał i przysyłał telegramy, że tak, że mam rację i załoga ma pracować zgodnie z regulaminem. Ale ja już widziałem tylko spisek. Zacząłem dzwonić do armatora, bezpośrednio do dyrektora naczelnego i narzekać na swoje kłopoty. W dodatku nie zwracałem uwagi na godzinę. Poprzez inne strefy czasowe budziłem go nieraz w środku nocy. W końcu zasugerowali mi telegraficznie, że jestem być może przemęczony i wyolbrzymiam problemy. No ta ja tym bardziej zacząłem udowadniać, że mam rację, aż w końcu uznali, że cierpię na jakąś manię i przysłali nowego kapitana. Wtedy moje kłopoty minęły jak ręką odjął. Nie mając na sobie tego olbrzymiego ciężaru odpowiedzialności poczułem się od razy lepiej. Wszyscy moi dotychczasowi prześladowcy wydali mi się całkiem miłymi ludźmi, a problemy jakie z nimi miałem teraz wydawały mi się sztucznie przeze mnie przesadzone. Wróciłem do domu, a armator poprosił, żebym odnowił świadectwo zdrowia zanim pójdę na urlop. Myślałem, że to formalność, ale lekarze już na mnie czekali. Skierowanie do psychiatry jednego, drugiego, potem rozmowy z terapeutą. Badania, leczenia, testy i tak dalej i tak dalej. Koniec taki, jak widzisz. Na razie nie mam świadectwa zdrowia. Nie jestem zdolny do pełnienia na statku funkcji o wyjątkowo dużym ładunku odpowiedzialności. Moja psychika tego nie wytrzymuje. Muszę odpocząć i podleczyć się. Właściwie teraz już tylko podleczyć. W każdym razie przez co najmniej rok mam nawet nie próbować podchodzić po świadectwo zdrowia, a potem się zobaczy. - Wydaje mi się że świadomie zrobili z ciebie wariata, którym nie jesteś. - Miła jesteś, że tak mówisz. Ale ten werdykt kosztował mnie pracę i małżeństwo. - Małżeństwo? - Tak. Żona uznała, że nie będzie mieszkać z wariatem i wystąpiła o rozwód. - Jeżeli taka jest, to nie ma czego żałować. Przecież jesteś w takiej sytuacji, że raczej powinna ci pomagać, a nie przeganiać. - Na początku niby tak było, ale w końcu jej się znudziło. - Ja bym nigdy tak nie postąpiła. - I dlatego tak cię cenię, bo wiem, że jesteś dobrym człowiekiem. Wkrótce potem odwiozłem ją do domu, a sam wróciłem na statek. Znalazłem butelkę rozpoczętą przez Monikę i zrobiłem sobie fikołka. Potem sprawnie wykończyłem ją do dna, to znaczy butelkę, a nie Monikę. I nic się nie stało. Nie zacząłem wariować, ani szukać dziury w całym, tylko poszedłem spać. Zanim zasnąłem, leżałem sobie spokojnie, nie odczuwając żadnej ciągoty do następnego kieliszka. Zastanawiałem się co właściwie jest lepsze. Nie pić wcale, co ostatnio praktykowałem, ale co było w sumie nudne jak cholera, czy też powrócić do dawnego stylu, a więc popijania na bieżąco i dzięki temu mieć życie przyjemne i wesołe. To pierwsze było niemożliwe na dłuższą metę. Żyć nie korzystając z życia, to nie dla mnie. Natomiast to drugie groziło tym, że znowu mogę mieć jakieś niewydarzone pomysły jak poprzednio. Zanim doszedłem do jakiegoś wniosku w tej niepokojącej kwestii, spokojnie zasnąłem. Rano znowu wstałem o szóstej, wypoczęty i zadowolony. Wyglądało na to, że umiarkowana dawka alkoholu nie tylko mi nie zaszkodziła, a wręcz pozwalała na spokojniejszy i pełniejszy wypoczynek. Ponieważ była to niedziela, to nie chciałem zbytnio hałasować i zdecydowałem się na malowanie. Umyłem słodką wodą wszystko na baku oraz na pierwszej masztówce, gdzie pracowała młodzież. Potem znowu zabrałem się za żurawiki. Kiedy przyszli harcerze na baku było już prawie sucho, więc od razu zaczęli tam malować. Antek nadal miał sporo prac linowych. Ja zaś w ciągu kilku godzin wykończyłem wreszcie wszystkie żurawiki na biało. Potem przeszedłem się po statku. Po tych dziesięciu dniach zaczynały być wyraźnie widoczne różnice. Nawet te elementy, które nie zostały jeszcze pomalowane, też już wyglądały lepiej. Po prostu znikły ohydne purchle rdzy, a pojawiły się kolorowe plamy minii. Jedynie fundamenty windy wyglądały jeszcze nieciekawie, gdyż nadal działał przy nich majster. Duże znaczenie miało też samo wysprzątanie pokładów i poukładanie sprzętu. Nie mówiąc o tym, że znikły pałętające się lub zwisające gdzieniegdzie rozplecione końce lin. Jedynie maszyna wyglądała tak samo niechlujnie jak przedtem. Niestety, musiałem się z tym pogodzić. Przynajmniej na razie. Lechu nadal nie miał pomocnika, a sam miał tyle roboty ze sprawdzeniem i wypróbowaniem poszczególnych urządzeń, że lepiej nie było mu wspominać o czystości. Wbrew znanemu powiedzeniu, że niedzielna praca..., zrobiliśmy bardzo dużo. Majster skończył windę kotwiczną, a harcerze wyszczotkowali ją i pomalowali. Pomalowali też wszystko co było do malowania na baku. Pozostało tylko wykończenie tych kilku elementów, przy których miał jeszcze spawać majster. Antek praktycznie skończył wszelkie wymiany lin manilowych i stalowych. Ja pomalowałem drugi raz do końca żurawiki. Szalupy też były już gotowe, więc ten jeden dział miałem obrobiony do końca. Nazajutrz do południa chciałem pobawić się jeszcze z dalszymi hydrantami. Potem chyba należałoby już zacząć pomagać Antkowi rozpinać dach oraz Monice w kuchni i mesie. Tego niedzielnego wieczoru pojechałem przenocować w domu. Musiałem trochę poprać i wziąć jakieś przyzwoite ciuchy na przyjęcie. Moja rola nie była tam określona, ale zdawało mi się, że kierownik oczekiwał, że będę tam pełnił coś w rodzaju roli gospodarza, a jednocześnie kierownika sali. Jak się zwał, tak się zwał, ale musiałem w miarę przyzwoicie wyglądać. Nawet coś mnie podkusiło, żeby zabrać z sobą mundur, ale szybko wycofałem się z tego pomysłu. Ostatecznie to nie był mój bal na statku. Ja tylko udostępniałem mój statek komuś z zewnątrz. Muszę przyznać, że żona też mnie do tego zachęcała. Przypomniała mi jak urządzałem jakieś przyjęcie, w którymś z portów. Tam też było to przyjęcie zorganizowane na prośbę agenta i właściwie dla jego gości, ale ja mimo to musiałem grać rolę gospodarza. Tutaj było podobnie. Przyjęcie było dla kogoś z zewnątrz, ale nie sposób było pominąć kapitana statku, na którym to przyjęcie się odbywało. Z tym, że wszystkie poprzednie przyjęcia były o tyle łatwiejsze, że była tam pełna załoga i całą robotę odstawili kucharze ze stewardami. Ja pełniłem tylko i wyłącznie funkcje reprezentacyjne. Zadziwiająca sprawa. Nasza rozmowa z żoną była bardzo spokojna kulturalna i wyważona. Czy naprawdę trzeba aż się rozwodzić, żeby poprawić sobie wzajemne stosunki? W każdym razie nie było żadnych złośliwości ani żadnego czepiania się. Mało tego. Spytała mnie, czy nie potrzebuję jakiejś pomocy. Zrezygnowałem jednak z tego. Nie chciałem głupiej sytuacji, która niewątpliwie wytworzyłaby się, gdyby zobaczyła Monikę, co do której miałem coraz poważniejsze plany. Dorzuciła mi za to kilka dobrych rad, na przykład w postaci zabrania z domu mikrofali do ewentualnego szybkiego podgrzewania potraw. Oczywiście niewiele tam się mieściło, ale gdyby ktoś się spóźnił, czy coś w tym rodzaju, to można byłoby mu szybko odgrzać wystygły posiłek. W poniedziałek Lechu sprawił mi niespodziankę. Przywiózł ze sobą czwartego mechanika ze swego poprzedniego statku. Był to młody oficer. Miał niewiele ponad pięćdziesiątkę. Brzmi to paradoksalnie, gdyż młody był tylko stażem na tym stanowisku. Jednakże bardzo długo pływał na mniejszych statkach rybackich w charakterze kierownika maszyn i miał olbrzymie doświadczenie. Gdy przeniósł się do PŻO, jego dyplom nie pozwolił mu na zajęcie wyższego stanowiska, ale Lechu był nim zachwycony. W dodatku gość należał od gatunku entuzjastów, takich jak Lechu czy Antek i nie zaczynał roboty od pytania: Panie, a za ile, tylko od tego co najważniejsze, czyli szybkiego rozeznania się co jest do zrobienia, a potem rozpoczęcia roboty. Według słów Lecha była to tak zwana złota rączka i można było na niego liczyć, że zrobi masę dobrego. Koło południa do Moniki zadzwonił też Białek, że w przeciągu dnia lub najwyżej dwóch załatwi części do sprężarki. Była to dobra wiadomość. Kiedy byłem już u Moniki, to oczywiście złapał mnie kierownik. Był cały rozgorączkowany i pierwsze co pytał, to czy mam gotowy mundur galowy. Jak gdybym przewidział te pytania, bo właśnie wieczorem tyle się na ten temat nadyskutowałem z żoną. No więc kierownik koniecznie chciał, żebym cały w tymże mundurze powitał razem z nim gości przybywających na mostek. Dowiedział się już od Moniki, że tam się zacznie cała uroczystość. - No jakże to, panie kapitanie? Mostek kapitański bez kapitana w mundurze. Nie uchodzi panie kapitanie, po prostu nie da rady. Nie wspomniałem, że po tych wczorajszych rozmowach wrzuciłem jednak dzisiaj rano mundur do plastykowej torby i teraz leżał w maluchu. Wystarczyło go po drodze na statek stamtąd zabrać. Kierownik wysłał też od razu na statek Monikę, która już miała nie przychodzić do biura tylko na głowie stanąć, żeby przyjęcie było udane. - To, co mam do domu lecieć po dżinsy? spytała. - Nie rozumiem pani Moniko? - Nie będę przy ludziach stawać na głowie w spódnicy, bo mam oczko w rajstopach - wyjaśniła. - No proszę, jaka dowcipna. No, ale ona już taka jest, panie kapitanie. Pan jej nie zna, ale to złota dziewczyna, pełna humoru. Wróciłem na statek zbierając po drodze mundur. Monika też zaraz przyszła, a wkrótce potem pojawiła się żona Antka. Ich syn Jurek miał przyjechać prosto ze szkoły. Według kierownika pierwsi goście, którzy mieli nocować na statku powinni się pojawić koło trzeciej, czwartej, zaraz po jakimś obiedzie na mieście, albo też prosto z drogi. Samo przyjęcie rozpoczynało się o siódmej, kiedy to miała dołączyć jeszcze gromadka miejscowych. Kierownik zrobił mi niespodziankę twierdząc, że powinniśmy się pomieścić. - Nie powinno być więcej niż czterdzieści osób - oznajmił. Uznałem, że piorunem muszę brać się z Antkiem za rozpinanie daszków. Nie było szansy pomieścić się w środku. Pogoda na razie była niezła. A przynajmniej nie padało. Było trochę zimno, jak to w kwietniu, ale daszek powinien osłonić od wiatru i uznałem, że bractwo zbytnio nie pomarznie. Zawsze zresztą można było skrócić tą część na górze i przenieść się do mesy, gdzie było sucho, ciepło i przytulnie. Zlikwidowałem swój warsztat naprawczo-konserwacyjny z hydrantami pożarowymi i z pomocą Antka rozpoczęliśmy budowę konstrukcji na mostku. Na szczęście nie było to trudne. Polanka miała kiedyś rozpięte na skrzydłach mostku tenty tropikalne, po których to tentach pozostała do dzisiaj tylko konstrukcja z kątowników. Znakomicie nadawała się do zamocowania na niej naszych namiotów. Najpierw całe skrzydło mostu otoczyliśmy przeźroczystą folią. Osłaniało to całkowicie od wiatru. Oczywiście niezbyt silnego, bo z kolei za silny wszystko by po prostu zniszczył. Na górę naciągnęliśmy markizę z brezentu w granatowe pasy. Była trochę większa niż potrzeba, dzięki czemu trochę zwisała na ściany boczne i zapewniała, że w razie deszczu woda będzie spływać na zewnątrz, a nie do środka. W połowie szerokości skrzydła mostku rozciągnęliśmy dodatkową linę, dzięki czemu markiza nie była płaska, ale tworzyła daszek dwuspadowy, co ułatwić miało spływ wody w razie deszczu. Potem dopiero miało się okazać, że bardzo słusznie tak sobie kombinowaliśmy. Na razie wyszło słoneczko i w naszym namiocie zrobiło się gorąco jak w tunelu foliowym na pomidory podczas wiosennego słońca. W podobny sposób zabudowaliśmy drugie, lewe skrzydło mostku. To od strony nabrzeża. Zostawiliśmy tylko wolną tylną ścianę dzięki czemu można było stamtąd zejść na dolne pokłady lub odwrotnie, dostać się z dołu na mostek. Po zakończeniu budowy tych namiotów pozostało nam tylko oczekiwanie na gości. Była dopiero trzecia, ale nie warto było wracać do prac na pokładzie. Poszliśmy do kuchni i okazało się, że nasze dwie pary rąk bardzo się przydadzą. Trzeba było jeszcze szybko nakroić niesamowite ilości wędlin, serów, chleba i innego pieczywa, warzyw i jarzyn. Wszystko to zajęło nam dwóm dużym chłopom prawie godzinę. Potem transport na górę szklanek i kieliszków oraz butelek i nagle zrobiła się już piąta. W międzyczasie Monika zakwaterowała już kilka kabin. Goście z Polski pojawiali się pojedynczo lub grupami w bardzo nieregularnych odstępach czasu. Większość z nich Monika znała już z poprzednich tego typu imprez i co chwila słyszała mnóstwo komplementów na temat swojego znakomitego wyglądu. Na szczęście nie musiałem się nimi na razie zajmować, a i oni sami nie domagali się tego. Zamykali się w swoich kabinach, albo też krążyli od jednej do drugiej, najczęściej wyciągając gdzieś z walizki pół litra. Niektórzy snuli się po statku i wtedy, gdy mnie spotykali, grzecznie się kłaniali i przedstawiali. Nie przeszkadzali mi w niczym. Wśród przyjezdnych trafiły się dwa rodzynki, które przyjechały z żonami. Z drewnem do lasu? Cóż, ich własny wybór. O piątej trzydzieści przyjechał Jurek. Przywiózł ze sobą kupę sprzętu. Bez pytania mnie o zdanie uznał, że nie ma dobrej zabawy bez dobrej muzyki. Jego wieża z głośnikami po dwieście czterdzieści watów była wystarczająco silna, żeby stworzyć tu super disco. Rozłożył to wszystko w mesie, a dodatkowo porozwieszał kolorowe, mrugające, goniące się światła. Monika od razu go za to pochwaliła i wyjaśniła, że na tyle, na ile zna panów delegatów, to są to takie wesołki, że można liczyć na zwariowany ubaw. Koło szóstej pojawił się kierownik z żoną. Stropił się widząc, że nie jestem w mundurze, więc żeby poprawić mu humor poszedłem się przebrać. No, a zaraz potem zaczęli napływać pierwsi goście. Kierownika ustawiłem przy trapie. Witał wszystkich wchodzących i kierował ich do środka, gdzie przechwytywał ich Jurek i prowadził na mostek. Tam już ja na nich czekałem w mundurze. Znowu ich witałem i kierowałem do Antka, który sporządzał drinki. Z początku liczyłem gości, ale po pierwszej trzydziestce pogubiłem się. Nie miało to już żadnego znaczenia. I tak było więcej ludzi niż można było ich przyzwoicie pomieścić, więc należało tylko wszystko zrobić, żeby dobrze się bawili. Na szczęście drinki bardzo szybko rozgrzewały panów, więc bez większych oporów wysypywali się na zewnątrz, na skrzydła mostku z obu stron. Zresztą pod prowizorycznym namiotem nie było wcale zimno. Moja rola sprowadzała się właściwie do witania gości. Potem nie musiałem nic robić, gdyż wszyscy albo znali się pomiędzy sobą, albo spotkali chociaż kilku znajomych, więc natychmiast potworzyły się grupy dyskutujące na różne tematy. Na całym mostku panował harmider jak na jarmarku. Bosman ze swoimi tacami i szklankami był umiejscowiony przy panelu sterowniczym umieszczonym po środku, a więc dostęp do niego był stosunkowo dobry, z czego skwapliwie korzystali panowie, co chwila podchodząc po nowe kieliszki lub prosząc o dolewkę do poprzednich. Po cichu sam sobie pogratulowałem tego, że gorzały kupiłem ze sporym nadmiarem. Gdybym opierał się na pierwszej informacji, że będzie około dwudziestu do dwudziestu pięciu osób, to nagle wszystko by wyschło. Tymczasem było prawie pięćdziesiąt osób. Można sobie wyobrazić pięćdziesiąt osób stłoczonych na małym mostku. Gdyby nie pomysł z zagospodarowaniem skrzydeł, to aperitif po prostu by nie wypalił. Ludzie stłoczeni jak śledzie byliby źli jak osy. Już wkrótce po siódmej odnotowałem pierwszych podpitych. Rekrutowali się oni z przyjezdnych. Zrobili sobie porządny podkład w kabinach i teraz po pierwszym drinku byli ululani. Ale, broń Boże, nie było to nic złego. Wszyscy byli grzeczni, tylko nad wyraz weseli i rozmowni. Zresztą podobną metodę zastosowaliśmy z Antkiem w stosunku do całej reszty. Nikt nie miał prawa mieć pustego szkła. Nikogo nie zmuszaliśmy do picia, ale też umożliwialiśmy mu to bardzo sprawnie. Zadziałało to tak, jak przewidziałem. Wszyscy natychmiast się rozluźnili i nie można było namierzyć ani jednego ponuro sterczącego gdzieś pod ścianą smętka. Panie, jak to panie, wcale nie potrzebowały specjalnie kielicha, żeby dobrze się czuć. Większość znała się od dawna i uczestniczyła w niejednej takiej imprezie. Co chwila któraś podchodziła do mnie i wszystkie, prawie identycznie, gratulowały mi dobrego pomysłu z urządzeniem party na statku. - Restauracje mamy na co dzień i to żadna dla nas atrakcja - tak to tłumaczyły. Kierownik wydawał się bardzo zadowolony, a jeszcze bardziej chyba jego dyrektor, który też chyba był już lekko podchmielony, gdyż zrobił się bardzo czerwony na twarzy, oczy miał błyszczące i kiedy tylko mnie zobaczył powtarzał z aprobatą: - Very good, very good. W pewnym momencie zaczęło tak lać, że tylko fakt, iż markizy były dosyć solidne uchronił nas przed zalaniem. Jeden z podpitych wesołków od razu wyskoczył poza daszek, rozpiął koszulę i wypiął chuderlawą pierś do góry zdając się na strumienie węgla, siarki i wszelakiego innego paskudztwa skutecznie spłukiwanego z zanieczyszczonej aury przez potoki wody. - Znakomicie orzeźwia - wyjaśnił, gdy zmoczony do ostatniej nitki, cały kapiący wrócił pod daszek. Wzbudził ogólną wesołość, ale nikt nie miał do niego pretensji, gdy energicznie potrząsał głową, żeby trochę się osuszyć, tylko kierownikowa zrobiła złą minę, kiedy jakieś krople wpadły jej w oko, które natychmiast poczerwieniało. Wesołek tego jednak nie zauważył, a i sama kierownikowa udawała, że nic jej nie dolega. Zabawa rozkręcała się na dobre. Gdzieś po godzinie uznałem, że chyba czas na obiad. Na Polance nie było telefonów, więc wyskoczyłem na dół do mesy porozmawiać z Moniką i żoną Antka. Wszystko było gotowe. Wróciłem na górę i zaproponowałem przekąszenie czegoś bardziej konkretnego. Tu na mostku były tylko koreczki i różnego rodzaju oliwki, orzeszki czy paluszki. Najbardziej mnie zastanawiało jak się pomieścimy. Miejsc siedzących było na mniej więcej dwie trzecie obecnych. W końcu, gdy zaczęliśmy się upychać przy stolikach rzuciłem desperacko: - Panowie biorą panie na kolana. Wybuchł ogólny śmiech, ale jednak w tej wesołości kilka par skorzystało z tej rady i właśnie tak się usadowili. Nie pytajcie mnie, czy było im wygodnie. Przypuszczam, że nie, ale nikt nie narzekał. Ostatecznie trzymać na kolanach atrakcyjną babkę, która w dodatku nie jest własną żoną, to nie lada, mimo niewygody, przyjemność. Odpadło kilku najbardziej podpitych, który poszli już poleżeć w kabinach. Kilku innych chwyciło kubki z zupą i też poszli do kabin, które zresztą były tuż przy mesie i przy otwartych drzwiach miało się poczucie uczestnictwa w całości. W rezultacie nikt właściwie nie musiał stać. Zresztą samo jedzenie nie trwało za długo. Ponieważ tutaj znowu był barek, więc najgorliwsi szybko uporali się z jedzeniem i podeszli do barku, potem pozostając na stojąco już w jego pobliżu. Jurek puścił też muzykę. Na początku bardzo cicho i jakieś powolne, nastrojowe melodie, ale to już wystarczyło, żeby znalazły się chętne do tańczenia panie. Pierwsza była kierownikowa, która poprosiła mnie. Nie jestem, cholera, tancorem, ale udałem zachwyt i natychmiast powiedziałem, że właśnie sam miałem ją prosić i ruszyliśmy w pląsy. Ten przykład podchwyciło zaraz kilka innych par i natychmiast zrobiło się tak, że było jeszcze kilka wolnych miejsc siedzących. Teraz dopiero mogły z tego skorzystać Monika i Antkowa, które nareszcie trochę usiadły i odpoczęły. Tymczasem Jurek, oprócz zapewniania muzyki, zajął się też dolewaniem panom do kieliszków. Zaowocowało to tym, że prysnęły już wszelkie bariery i natychmiast zrobiła się atmosfera prawdziwej biesiady. Muszę przyznać, że i ja czułem się rozochocony i nie ustawałem w tańcach. Około dwudziestej trzeciej zaczęły ubywać pierwsze pary, co w połączeniu z tym, że kilku panów kabinowców nieodwołalnie już padło, spowodowało zupełne poluzowanie się w mesie. Oczywiście nadal nie było jeszcze siedzących miejsc dla wszystkich, ale w porównaniu z poprzednim tłokiem było nieprzyzwoicie luźno. Zresztą niektórzy panowie potworzyli podgrupy. Tak było w najbliższych dwóch kabinach pasażerskich, gdzie siedziało i dyskutowało głośno po kilka osób. W mesie natomiast nadal trwały tańce. Ja sam rozkręciłem się całkowicie i nawet nie zwracałem uwagi na to, że Monika ciągnie jak gąbka. Zresztą trudno jest oceniać kogoś jak się samemu jest na rauszu. Tańczyłem z nią nieskończoność ilość razy i przy każdej takiej okazji próbowałem przytulić się do jej wspaniałych piersi. Ciągle przypominał mi się sen z lornetką, ale na wszelki wypadek jej go nie opowiadałem, tylko w myślach zacząłem ją tak nazywać. W sumie zabawa trwała do czwartej rano. Wtedy to zaczęli wybywać ostatni już goście. Kierownik z żoną, jako organizatorzy, twardo trwali do końca. Przyznam się, że tańcząc z Moniką ciągle czułem się podniecony. Działała na mnie ta dziewczyna wręcz niesamowicie. Co chwila jej to powtarzałem, ale ona tylko się śmiała. Była w szampańskim humorze. Ciągnęła wódę jak smok i momentami aż mi się jej żal robiło na myśl o tym jakiego będzie mieć kaca. Nie słuchała mnie jednak i robiła swoje. Sam byłem też już trochę podpity, ale wszystko dobrze kontrolowałem. Przynajmniej tak mi się wydawało. - I nie powtarzaj mi ciągle, że nie mam pić. Piję bo lubię, a nie dlatego, że muszę - powiedziała po którejś mojej uwadze. - Będę powtarzał, bo mi zależy na tobie. Gdyby mi nie zależało, to mogłabyś sobie pić, ile chcesz. - No ładnie ci zależy, skoro robisz wszystko, żeby mi dokuczyć. - Nie dokuczyć, tylko uchronić przed tym co mnie spotkało. I będę powtarzał to w nieskończoność. Jestem bardzo cierpliwy. - Nie cierpliwy, tylko upierdliwy mój panie. Wyluzuj się. Mówiłam ci to przecież. W pewnym momencie chyba jednak i ona miała dosyć, bo przestała jednak pić i głównie albo siedziała albo przytuleni tańczyliśmy. Próbowałem ją pociągnąć do siebie do kabiny, ale nie chciała. Cały czas liczyłem na to, że zostanie ze mną na statku. Może nie pilnowałem jej aż tak bardzo z piciem, bo podświadomie liczyłem, że alkohol rozluźni jej opór. Nie rozluźnił jednak. W końcu, gdy już wszyscy się rozchodzili, poprosiłem ją jeszcze raz, ale odpowiedziała, że zabiera się z kierownikiem i jego żoną, którzy podrzucą ją pod dom. - Ale kochanie, ja tak bardzo cię pragnę. Ciągle mówisz, że jeszcze trochę, jeszcze mam poczekać. Ja już naprawdę bardzo, bardzo bym chciał żebyśmy się pokochali. - Ja też bym chciała. - No to czemu nie zostaniesz? - Nie mogę. Co by sobie mój szef pomyślał, a jeszcze jego żona. To nawiedzona cnota. Wybierzemy się gdzieś na koniec tygodnia - obiecała, a ja uczepiłem się tej nadziei zapominając, że w sobotę jest kolejne party dla Stacha. Znowu poszedłem spać sam.

 
 
 

Comments


WYDAWCA

Wydawcą  PoloniaSligo.Eu jest Acorn Blue Printing w Sligo.

Wydawnictwo zajmuje sie m.in. projektowaniem, drukiem,  tworzeniem profesjonalnych, nowoczesnych stron internetowych, a takze projektowaniem grafiki, skladu DTP oraz uslug Public Relations.

TEL: 071 915 7954  2013-2015 © Copyright

© 2014 by POLONIA SLIGO. Created by Acorn Blue Printing

bottom of page