Znowu żyję – powieść w odcinkach, rozdział 14
- poloniasligo
- Jan 18, 2015
- 27 min read

Dzięki uprzejmości autora Gabriela Oleszka możemy publikować tę powieść w odcinkach na naszych łamach.
Copyright by Gabriel Oleszek / kopiowanie, powielanie i dalsze publikowanie jest zabronione.
O Autorze http://www.marynistyka-oleszek.pl/
Zdjęcie oraz projekt okładki: Martin Pociecha / TheSolace Creative
14
Lechu z Cześkiem przyjechali od samego rana. Jak mi oznajmili, chcieli w tym tygodniu zrobić remont jednego agregatu, a w międzyczasie posprawdzać jeszcze kilka innych urządzeń. Na przyszły tydzień miał pozostać tylko silnik główny. Osobiście wydawało mi się, że lepiej byłoby wypróbować ten silnik jak najszybciej. Chociażby po to, żeby móc określić co tam jest jeszcze do zrobienia. Nie byłem jednak mechanikiem i nie chciałem za bardzo ingerować Lechowi w jego działkę. Zresztą podobno rozmawiał z Białkiem, który opiekował się statkiem, gdy ten jeszcze pływał i podobno wszystko tam, to znaczy w silniku, było w porządku. Majster też przyszedł od rana, a nawet pojawiła się brygada malarzy przysłana znowu przez kierownika bazy. Na szczęście znowu miałem kupę piwa pozostałego po kolejnej imprezie. Antek na razie dołączył do majstra pomagając mu w jego pracach. Rozpoczęły się naprawy w ładowniach i musieliśmy szczególnie dbać o bezpieczeństwo. Wszystkie trzy ładownie zostały otworzone, dzięki czemu było tam zupełnie jasno oraz były dobrze przewietrzone. Antek rozciągnął tam węże pożarowe i postawił gaśnice oraz wiadra z wodą Koło południa oczywiście nie wytrzymałem i poszedłem do Moniki. Nawet nie udawałem, że chcę dzwonić. Po prostu siadłem z nią i po cichu rozmawialiśmy korzystając z tego, że kierownik był zamknięty w swoim pokoju i nawet nie wiedział, ze tu jestem. Nie wspominała nic o swoim chłopaku Januszu, a ja wolałem nie pytać. Teraz po czasie widzę, że stosowałem strusią politykę, ale wtedy było mi tak wygodniej. Po prostu wolałem zbyt wiele nie wiedzieć, żeby sam siebie nie ranić. Chyba nie potrafiłem spojrzeć prawdzie w oczy. Monika pamiętała, że następnego dnia czeka mnie kolejna impreza, tym razem dla Jasiaka i spytała czy chcę, żeby przyszła mi pomagać. Bardzo chciałem, chociaż nie tyle dla pomocy, ile dla jej obecności. Ostatecznie Jasiak zobowiązał się, że przygotowaniem wszystkiego zajmą się jego kucharze i stewardzi. Ja miałem tylko być obecny, przynajmniej na początku, pełniąc funkcje reprezentacyjne. Oczywistym jest, że osobie reprezentacyjnej powinna towarzyszyć osoba towarzysząca. Na przyjęciu obecny miał być dyrektor Mewek i Jasiak chciał mnie z nim zapoznać. Następnego dnia powinno już dość do podpisania kontraktu. Oczywiście nie miał tego robić osobiście dyrektor, tylko jakiś jego prawnik, ale ta impreza była dobra okazją do porozmawiania. Tego popołudnia Monika była umówiona z mamą, którą zawoziła do krawcowej, więc nie było mowy o randce. Zrobiło mi się trochę smutno, bo był to pierwszy, od dłuższego czasu, dzień którego nie mogliśmy spędzić razem. Pocieszałem się, że na jutrzejszej imprezie znajdziemy więcej czasu dla samych siebie. Wróciłem na statek. Gdzieś po godzinie przyjechała półciężarówka z zaopatrzeniem na przyjęcie organizowane przez PŻO. Było tego sporo. Brygada remontowa z portu, przysłana przez kierownika odstawiła tego dnia kupę roboty. Udało im się oskrobać prawie całą prawą burtę. Niestety, wyglądało na to, że jest to ostatnia ich wizyta na statku, bo wolne moce przerobowe się już skończyły. Wypili po butelce piwa i wzięli jeszcze po dwie na drogę i poszli do domu. Potem nie było więcej gości. Dopiero koło czwartej pojawili się dwaj harcerze, żeby zarobić parę groszy. Zaraz po nich przyjechał Staszek. Był jakiś blady i podejrzewałem go o to, że w niedzielę leczył kaca klinem, a dopiero dzisiaj całkowicie wytrzeźwiał. Nie było to ważne. Ostatecznie jego wątroba, a nie moja. W każdym razie w ciągu godziny uruchomił mi wszystkie urządzenia oraz dodatkowo sprawdził akumulatory i pouczył jak i kiedy należy je ładować. Na koniec wyciągnął pięć tysięcy i mi je wręczył. - Proszę. Oto honorarium za przyjęcie - rzekł. - Nie wygłupiaj się. Przecież była mowa, że to rewanż za twoją pomoc. - Jaki rewanż? Wydałeś konkretne pieniądze i muszę ci je zwrócić. - Wydałem najwyżej tysiąc złotych na alkohole i napoje i to wszystko. - Gdybym za te alkohole płacił w knajpie, to poszłoby co najmniej dwa i pół tysiąca. Za same noclegi w hotelu znowu pewnie ze dwa tysiące. Nie mówiąc o tych wszystkich ludziach, którzy ci pomagali. To naprawdę nie jest za dużo. Potraktuj to jako mój w wkład w odbudowę statku. - Swój wkład już masz. Uruchomiłeś radiostację, załatwiłeś tanio części i skierowałeś prawie za darmo świetnego majstra. - Stary, to jest tylko przysługa. Natomiast przyjęcie to po prostu interes. Wydałem mniej, niż gdybym wydał wynajmując knajpę. Czyli i tak jestem górą. Nie dyskutuj, tylko przeznacz te pieniądze na farby, czy na paliwo, czy co tam chcesz. Nie oponowałem więcej. Rzeczywiście potrzebowałem pieniędzy. Z tym zastrzykiem od Stacha mogłem nie wyciągać wcale pieniędzy z konta na bieżące opłaty. Z konta na razie płacone były tylko nadchodzące rachunki z PLM, Gyronav i inne. Wkrótce miały dojść prawdziwe duże wydatki w postaci ubezpieczenia statku, inspekcji PRS, zakupów olejów smarnych i innych materiałów, wynagrodzeń załogi i innych. Po południu pojechałem do maglowej, która zapamiętała mnie od poprzedniego razu i obiecała od razu wziąć moją paczkę na wałki. Miałem przyjechać za półtorej godziny, ale nie później, bo wychodziła do domu. Było to za mało czasu, żeby wracać na statek, więc podjechałem pod dom Moniki. Jej samochodu nie było na normalnym miejscu, a więc pewnie była z mamą u krawcowej. Poczekałem kilka minut, a potem podjechałem do siebie do domu. Wolałem posiedzieć chociażby w kuchni, aniżeli w swoim starym maluchu. Żona była obecna. Tym razem sama, bez żadnego Konrada. Okazało się, że zabawę na rocznicy ślubu Stacha uważała za udaną i miała ochotę nawet dłużej się pobawić, ale jej Konrad uparł się, żeby wracać. - Nie dziwi mnie to. To przecież straszny sztywniak. - To samo mu powiedziałam, ale się obruszył i powiedział, że nie ma zamiaru wygłupiać się przy moim byłym mężu. Miał na myśli ciebie. Gdyby nie to, chętnie bym została dłużej. Moim zdaniem atmosfera była znakomita. - Ja też tak myślę. Trzeba było zostać. - Mogłam tak zrobić. Mnie nie przeszkadzało, że ty przyprowadziłeś sobie jakąś. - Nie jakąś, tylko Monikę, która wbrew twoim złośliwościom jest bardzo porządną dziewczyną. - Zaślepiony jesteś. To gęś, która leci na twoje pieniądze, czy też, może lepiej byłoby powiedzieć, na wyobrażenie o twoich dużych pieniądzach. - Dlaczego tak mówisz? Ona o tobie nie mówiła nic złego. - Nie miała powodu, a ja mam co do niej przeczucie. - Przeczucia schowaj dla siebie. - Mam przeczucie, że się bardzo zawiedziesz. Wiem jaki jesteś wrażliwy i chcę cię od tego ustrzec. - Na razie tylko robisz wszystko, żeby mi dokuczyć. - To nie dlatego. Znam się na ludziach i rozpoznaję ich od pierwszego spojrzenia. Ta dziewczyna jest po prostu wyrachowana. Im prędzej to zauważysz, tym lepiej dla ciebie. - No i udało ci się zasiać we mnie nieufność. Zadowolona jesteś? - Zrobisz co uznasz za stosowne. Zresztą chciałabym się mylić, bo wiem, że kolejne rozczarowanie przeżyłbyś bardzo ciężko i chcę cię od tego uchronić. - Jak na razie sama dostarczyłaś mi niezłego rozczarowania. - I to powinno ci już wystarczyć. Teraz powinieneś odnosić sukcesy. To bardzo ważne dla twoje psychiki. - Dobrze. Pójdę na kurs odnoszenia sukcesów, jak ci tak na tym zależy. Minęła godzina, więc pojechałem po magiel. Był już gotowy, więc to jedno miałem już z głowy. Niestety, miałem też z głowy dobry humor. Moja ślubna już o to zadbała, żebym za dobrze się nie czuł. Wierzyłem Monice i bardzo ją kochałem, ale jednak złośliwe pomówienie nie spłynęły po mnie jak woda po kaczce, tylko wręcz przeciwnie, bardzo mnie ubodły. Do tego stopnia, że nie mogłem spokojnie zasnąć, a w końcu zrobiłem sobie drinka. Zostało tego jeszcze bardzo dużo po wszystkich imprezach. W sumie skończyło się na trzech fikołkach i obejrzeniu jakiegoś głupiego filmu w telewizji, ledwie zresztą widocznego na moim lichym telewizorze. Potem zasnąłem bez trudu. Gdy wstałem rano do pracy we łbie huczało mi jak w studni. Brak praktyki w używaniu alkoholu spowodował, że czułem się wyjątkowo źle. Rozruszałem się dopiero trochę po długim i gorącym prysznicu, zakończonym zimnym tuszem, od którego omal nie zdrętwiałem. Ale przynajmniej krew zaczęła szybciej krążyć i jakoś dałem radę wybrać się na pokład. Tego ranka do pracy przyszedł Lechu z Cześkiem, jak zwykle zresztą. Od wczoraj grzebali już przy silniku głównym. Na razie sprawdzali wszystkie zawory, oraz otwierali skrzynie korbowe celem przeprowadzenia wizualnej inspekcji. Pojawił się też strażnik z bramy. No i oczywiście był też majster. Zdecydowałem się zostać czymś w rodzaju bosmana i obsługiwać wszystkich. Antek ze strażnikiem poszli na stelingi, a ja odpowiednio je im popuszczałem oraz donosiłem farby, wałki tak dalej. W międzyczasie pomagałem też majstrowi. Głównie polegało to zaglądaniu z góry do ładowni czy wszystko jest w porządku oraz ewentualnie pomaganiu w przeniesieniu czegoś i tym podobne sprawy. Najwięcej czasu traciłem na przenoszenie stelingów. Mieliśmy ich tylko sześć i wywieszone były jeden obok drugiego. Kiedy pomalowali zaminiowane miejsca z jednego przechodzili na następny, a ja ten pierwszy opuszczałem o jedną wysokość człowieka niżej i tak po kolei aż do szóstego. Potem wracali na pierwszy i jechali z pacykowaniem piętro niżej. Kiedy pierwszy steling był już wolny wyciągnąłem go na pokład i przeniosłem do przodu. Były one ciężkie i samemu było to zrobić nie łatwo, a przynajmniej konsumowało to dużo czasu. W sumie zanim trzy przeniosłem na nowe miejsce, oni już skończyli na szóstym i przeszli na pierwszy z tych przeniesionych. Nie dałem po prostu rady, więc gdy zamalowali to co się dało, wyszli na górę i pomogli mi przenieść całą partię do przodu. Chociaż wczoraj remontowcy zdążyli nie tylko oskrobać i pominiować niemal całą burtę, to dzisiaj przewidywałem zaczarowanie może ledwie połowy. Było nas za mało do tej roboty. Sytuacja poprawiła się, gdy zjawił się Jurek z dwoma harcerzami. Jurek dołączył do tych na stelingach, a pozostali dwaj chłopcy bez trudu na bieżąco przenosili je do przodu statku w miarę wykonywania roboty. W międzyczasie oczywiście pojawiła się brygada kucharzy i stewardów. Było ich po trzech. Zaraz pomyślałem sobie, że gdzie kucharek sześć. Na naszych poprzednich zabawach radziliśmy sobie sami i wyszło dobrze. Zobaczymy co będzie tutaj. Koło siódmej zakończyłem pracę i poszedłem do kabiny, żeby się wykąpać. Kiedy już tam dotarłem stwierdziłem, że w mojej koi leży rozebrana Monika. Nie zauważyłem kiedy weszła. Musiałem być bardzo zajęty na pokładzie. - Kochanie ile mamy czasu? spytała z zalotną minką. - No wiesz, chciałem się wykąpać przed tą zabawą. - Oczywiście, wykąpiemy się razem. Potem. - A teraz nie? Jestem okropnie spocony i brudny. - Właśnie takiego chcę cię mieć, a nie sterylnie czystego jak to zwykle ty. Weź mnie natychmiast, tak jak stoisz. Myślałam już, że się na ciebie nie doczekam. Muszę powiedzieć, że trochę mnie to krępowało, ale znowu było nam tak dobrze, że wcale nie myśleliśmy o tym czy jesteśmy czy też nie, spoceni. Potem rzeczywiście był prysznic we dwoje, co też było przyjemne. Nigdy w życiu tego nie próbowałem i przekonałem się, że zawsze można zrobić coś nowego. Potem szybko się ubrałem i poszedłem na pokład. Monika pozostała jeszcze, żeby się po swojemu wystroić. Jasiak już był, a także kilka osób z PŻO. Kilka osób z Polski zakwaterowało się w kabinach. Znowu powtórzyliśmy stary scenariusz. Jasiak z kimś stał na dole. Potem gościa przechwytywał jeden ze stewardów i prowadził na górę. Tak czekałem już ja z jakimś innym ważnym człowiekiem z PŻO. W jakimś momencie ze zdumieniem stwierdziłem, że ja, normalnie nieśmiały i skromny, nagle zaczynam dobrze się czuć w tym tłumie nieznanych mi osób. Po prostu nabierałem wprawy. Może dobrze to za dużo powiedziane, ale na pewno swobodnie, podczas gdy na pierwszych imprezach porażała mnie trema. Biegli w swojej robocie stewardzi zastosowali tą samą sztuczkę, co my przy poprzednich imprezach. Po prostu podlewali szybko i sprawnie i siłą rzeczy wszyscy się natychmiast rozruszali. Mimo to było bardziej sztywno, aniżeli podczas dwóch poprzednich imprez. Zresztą może tylko tak mi się wydawało. Po prostu tamte zabawy były tak udane, że trudno było się z nimi mierzyć. W każdym razie dzisiaj zadowoleni też byli chyba wszyscy, tyle że nie tańczyli. Znowu tak jak i poprzednio wystąpił problem braku miejsc, który rozwiązał się identycznie, to znaczy dwie podgrupy zakotwiczyły w sąsiednich kabinach, a kilka osób zalegało jeszcze przy barku na mostku. Ta impreza była krótsza, gdyż trwała zaledwie do północy. To dobrze, bo nazajutrz czekało mnie sporo roboty. Odbyliśmy też u mnie w kabinie długą rozmowę z dyrektorem Jasiakiem i dyrektorem Mewek. Był to starszy gość, ale bardzo energiczny i żwawy. Od razu mi się spodobał. - Panie kapitanie. Nie przedłużyliśmy czarteru z Rosjanami i za miesiąc, plus minus dwa tygodnie, musimy im oddać statek. Z tego co wiem, to będzie pan gotowy za dwa tygodnie. A nawet szybciej. Podpiszemy umowę na podstawienie statku w przeciągu tego tygodnia po Wielkiej Nocy. Mam nadzieję, że do tego czasu pan zdąży. - Na pewno. Może będzie gotowy do końca przyszłego tygodnia. - Świetnie. Kilka dni w te czy we w te nie ma znaczenia. Gdy będzie pan gotów, od razu załadujemy panu pierwszą partię. - Dokąd to będzie? - Prawdopodobnie Gent, ale to jeszcze nie jest na sto procent. A co? Czy to jakaś różnica? - Nie. Po prostu dobrze jest wiedzieć wszystko wcześniej, ale jeśli się nie wie, to też nie tragedia. - W każdym razie, póki co, zasięg europejski. To znaczy tylko północna Europa, ale w przyszłości może będzie pan pływał aż na Morze Śródziemne. A tak a propos, czy pan sam będzie dowodził statkiem? - Nie, jakiś inny kapitan. Ja zostanę na lądzie. - No właśnie tak to sobie wyobrażałem. Nie da rady chyba wszystkiego pilnować, jeśli jest się na morzu bez wszystkich możliwych informacji i serwisów, które ma się dyspozycji tu na lądzie. - Chyba nie. Dlatego będę się zajmował wszystkim sam. To znaczy z pomocą dyrektora Jasiaka. Żeglugą zajmie się kto inny. Umówiliśmy się na następny dzień na dwunastą w biurze Jasiaka, na podpisanie umowy czarterowej. W rzeczywistości była to formalność, gdyż Jasiak sam osobiście pilnował wszystkiego, żeby było jak najkorzystniej dla mnie. Ostatecznie miało to być jego arcydzieło, ta Lina Żeglugowa Polanka i na głowie stawał, żebym odniósł sukces. Przypomina mi to, że tego samego życzyła mi żona. Twierdziła, że jest mi to bardzo potrzebne po poprzednich kłopotach. Myślę, że miała rację. Chyba potrzebowałem takiego dowartościowania, żeby wydostać się z poprzedniego załamania, żeby móc powiedzieć, że naprawdę znowu żyję. Następnego dnia w biurze Jasiaka podpisujemy umowę czarterową. Jest to typowy gencon. Wynegocjowana stawka, jest według Jasiaka taka w sam raz. Wyższą jest bardzo trudno uzyskać i jest to możliwe tylko w sytuacji, gdy ktoś pilnie potrzebuje statku, a nie ma nic innego pod ręką. Z kolei niższa spowodowałaby trudności z uzyskaniem wyniku dodatniego. Mnie to nic nie mówi. Nie mam pojęcia o rynku frachtowym. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z ogromu zadania jakie się podjąłem. Samo przygotowanie statku to pestka. Sztuką jest korzystne jego eksploatowanie. Zdaję sobie sprawę, że zastosowałem bardzo staropolską, jeszcze chyba jagiellońską tradycję. Mierzenie sił na zamiary. Na zasadzie jakoś to będzie. Dzięki Bogu, że jest ten Jasiak, który mną trochę pokieruje. Przynajmniej zanim się wyćwiczę. Czuję się trochę jak marionetka. W mojej dotychczasowej pracy nie byłem przyzwyczajony do tego, żebym decyzje podejmował na podstawie czyichś porad. Generalnie opierałem się na swojej wiedzy i doświadczeniu. Tak jest łatwiej, bo człowiek wie na czym stoi. Teraz wkraczałem na grunt taki, po którym musiałem się poruszać na podstawie wskazówek przekazanych mi przez kogoś. Całe moje zadanie polegało na wysłuchaniu właściwych podszeptów. Tylko jak je poznać czy są właściwe, czy nie. Nie mogę jednak narzekać, przecież tak pracuje bardzo wielu ludzi na kierowniczych stanowiskach. Nie zawsze mają dużą wiedzę techniczną, czy merytoryczną. Muszą umieć tylko dobrze zarządzać, o szczegóły martwią się fachowcy. Trochę sobie teraz pofilozofowałem, ale po prostu nie miałem innego wyjścia. Musiałem tak działać, albo nie działać wcale. Wolałem działać. Pobyt w biurze PŻO wykorzystuję do rozmowy z Jasiakiem na temat ubezpieczenia. Zresztą jest taki punkt w umowie czarterowej. - Jeszcze się wstrzymajmy. Nie ponośmy kosztów przedwcześnie - twierdzi Jasiak. - Ja tylko się boję jakiegoś wypadku. Niechby podczas wczorajszej imprezy ktoś zaprószył ogień i co wtedy? - No, ale już po imprezie i nic się nie stało. - W sobotę jest następna. - Jeszcze jedna impreza? Która to już? - Czwarta. - Pan się powoli przekształca w gastronomika. - To mi daje trochę pieniędzy na bieżące wydatki. - Właśnie się zastanawiałem jak pan to robi. Statek prawie gotowy, a podobno z konta nie znikają pieniądze. - Właśnie dzięki takim dodatkowym okazjom. - Świetnie pan sobie radzi. Wracając do ubezpieczenia, jestem przekonany, że kto jak kto, ale pan nie dopuści do sytuacji, żeby mógł powstać pożar - Niby tak, ale jednak trochę się nieswojo czuję. Ale niech już będzie. Poczekajmy jeszcze te dwa tygodnie. Jestem prawie cały czas na statku i mam na wszystko oko. Nie może się nic przydarzyć. Nie ma prawa. - W zupełności się z panem zgadzam. Wracam na statek z kontraktem w ręku. A więc jestem już teraz prawdziwym armatorem. Statek jest prawie gotowy do rejsu. Jest też już pierwsze zatrudnienie i to na rok czasu. Jak dobrze pójdzie, to szybko spłaci się zaciągnięte długi i rozpocznie się praca na swoje. Od przyszłego tygodnia muszę zacząć rozglądać się za załogą. Na statku wszystko jest w porządku. Robota powoli posuwa się naprzód. Bosman poprawia jeszcze burtę z nabrzeża, a majster nadal działa w ładowniach. Według jego oceny skończy do soboty, a w przyszłym tygodniu powymienia skorodowane elementy w zbiornikach. Jest to najgorsza i najniebezpieczniejsza robota wymagająca stałego nadzoru i dużej ostrożności, ale nie da się jej uniknąć. Na szczęście nie jest tych wymian zbyt dużo. Podczas przerwy Lechu twierdzi, że silnik na razie wygląda nienajgorzej, więc zgodnie z pierwotnym założeniem robią wszystko inne, a potem od poniedziałku dokończą sprawdzanie silnika głównego i możemy wołać inspekcję PRS, a potem wypływać. Czuję się świetnie. Wszystko jest na dobrej drodze. Jest właśnie tak, jak życzyła mi żona. Wszystko mi się udaje i jest mi to bardzo potrzebne, żeby się lepiej czuć. Zapominam o jej przestrogach odnośnie Moniki, z którą układa mi się coraz lepiej. Spotykamy się codziennie po pracy i albo jak mi się uda, to urywam się ze statku trochę wcześniej, albo też ona robi jakieś swoje roboty u mnie w kabinie oraz szykuje obiad, a ja ciągnę jeszcze co się tylko da na pokładzie. W międzyczasie robimy zakupy na wesele. Po party dyrektora Jasiaka nie pozostało dosłownie nic. Znikło nawet to co mieliśmy uchowane z zabawy Staśków. Tak to jest, gdy się bierze obsługę z zewnątrz. Nie tylko, że trzeba drogo płacić, ale i materiałów wychodzi znacznie więcej. Postanawiamy zastosować wypróbowaną formułę. Na mostku aperitif bar i przekąski. W mesie pasażerskiej dania główne i tańce. Zajęcie w podgrupach w sąsiednich kabinach. Wpadam na jeszcze inny pomysł. W mesie pasażerskiej są jeszcze jedne drzwi prowadzące bezpośrednio na pokład szalupowy. Są to stare, dwuskrzydłowe drzwi, zabite od strony mesy deskami szalunkowymi. Gdyby nie to, że zauważyłem je z zewnątrz, nikt by się nie domyślił ich istnienia. Namawiam Antka, żeby zdjął szalunki i je otworzył. Toż to druga połowa kwietnia i jak nam się uda, to może być bardzo ciepło. Dlaczego więc nie powiększyć sobie powierzchni zabawowej. Antek kupuje pomysł, a najbardziej zachwycona jest Monika, która nie miała pojęcia o istnieniu tych drzwi. Zaraz następnego dnia przynosi z domu kilka sznurów lampek na choinkę i rozwiesza je na pokładzie. Stanowią znakomitą dekorację. W magazynku ochmistrza znajduje jeszcze dwa plastykowe stoły ogrodowe, które ustawia na zewnątrz. Krzeseł nie brakuje. Jest ich mnóstwo po wszystkich kabinach. Antek szykuje jeszcze jeden brezent. W razie wiatru rozciągnie się go z odpowiedniej strony. W końcu nadchodzi sobota. Sędzia odwiedza mnie rano na statku. Chce sam swoim sędziowskim okiem ocenić przygotowania. I nie jest rozczarowany. Zachwycają go zrobione przez Monikę dekoracje. Są zupełnie inne, aniżeli były na poprzednich zabawach. Chyba powinna ta dziewczyna zostać scenografem, lub chociażby dekoratorem wnętrz. Najbardziej sędzia jest zadowolony z tego dodatkowego miejsca na pokładzie. Teraz naprawdę mogłaby tu się bawić pewnie i setka ludzi. - Wie pan. Bałem się panu powiedzieć, ale będzie jednak co najmniej pięćdziesiątka. Ale z tym dodatkowym parkietem, to aż za dużo miejsca. Świetnie pan to zorganizował i te lampki i w ogóle - mówi. - To wszystko zasługa Moniki. - No właśnie. Nie widzę jej tutaj. Mam nadzieję, że będzie ozdobą tego wesela. - Ozdobą będzie inna Monika, pana córka. My z moją Moniką tylko trochę pomożemy w organizacji wszystkiego. - Nie, nie państwo będą gośćmi i to honorowymi gośćmi. Bardzo proszę. - Obecni będziemy na pewno. - Panie kapitanie, czy pan przewidział trochę więcej jedzenia? No wie pan zwiększa się liczba gości. - Proszę się nie martwić. Będzie przygotowane na więcej osób. Maria powiedziała mi o tym i wszystko jest zaplanowane. Maria to pomoc domowa sędziego, która przyszła pomagać Maryli i żonie Antka. Widocznie Stachu obraca się w kręgach, gdzie posiadanie własnej pomocy domowej należy do dobrego tonu. Mnie osobiście nigdy by to do głowy nie przyszło. Po pół godzinie sędzia opuszcza statek. Jedzie jeszcze do domu w czymś tam pomóc, a może przeszkodzić. Kto to wie. Upiera się, żebym razem z nim stał przy wpuszczaniu gości. Chyba mam zadanie odgrywać rolę kamerdynera czy coś w tym rodzaju. Widzę, że się łamie, ale w końcu pyta czy mogę wystąpić w mundurze. Stanowczo odmawiam. Nie chcę wyjść na błazna. Nie nalega więc. Potem wręcza mi czek na dziesięć tysięcy. Twierdzi, że to na dodatkowe wydatki związane ze zwiększoną liczbą gości. Chce płacić, to niech płaci. Nawet po otrzymaniu pierwszych dziesięciu tysięcy zostawał mi spory zysk. Teraz to już naprawdę czyste pieniądze. Sędzia nie potrzebuje rachunku, a więc przynajmniej rozwiązuje się dla mnie problem jak zaksięgować zapłatę dla szarych pracowników. Po prostu nic nie księguję. Ani dochodu z wesela, ani wypłat dla harcerzy i majstra i innych. W międzyczasie dotarli pierwsi goście sędziego, którzy będą nocować na statku. Nie jest ich wielu, gdyż najwięcej gości jest z Trójmiasta. Przyjezdni stanowiący najbliższą rodzinę chcą spać właśnie u rodziny. W sumie na statku nocować ma dwanaście osób. Nie licząc oczywiście tych, którzy padną po drodze i zostanę tu niejako z musu. Na wszelki wypadek mam zarezerwowane miejsca na drugą dwunastkę. Monika przyjeżdża na statek koło czwartej i już tu pozostanie ze mną aż do końca. W kuchni robota idzie na całego. Maryla, Maria i żona Antosia stanowią zgrane trio, a rolę czwartego do brydża spełnia teraz Monika. Nie wydaje się, żeby miały być jakiekolwiek kłopoty. Po dotychczasowych trzech zabawach mają dużą wprawę. Około piątej przerywam robotę harcerzom. Pomagają jeszcze tylko Antkowi rozpiąć brezent. Jest co prawda piękna pogoda, a prognozy nie przewidują ani kropli deszczu, jednak lekki wiatr może nagle się przeistoczyć w silny i dlatego osłaniamy jedną stronę. Niestety okazuje się, że ten dodatkowy brezent jest cholernie poplamiony i paskudnie wygląda. Gorączkowo szukamy jeszcze kilku w miarę czystych flag kodu i przypinamy je maskując niedoskonałości. Efekt jest już przyzwoity. Jest też już Jurek ze swoją aparaturą. Instaluje dwa dodatkowe głośniki na pokładzie. Muzyka będzie docierać wszędzie. Gorzej będzie ze znalezieniem cichego miejsca, o którym zapewne będą marzyć różne starsze ciocie, jakich zazwyczaj na weselach są całe gromady, jeżeli nawet nie kohorty. Myślę, że w związku z dobrą pogodą, przynajmniej na początku zabawy, będzie więcej ludzi na pokładzie niż w środku, więc myjemy jeszcze z Antkiem dwa zbite z desek stoły, używane kiedyś przez załogę. Nie są zbyt urodziwe, ale przykrywamy je tak, że prześcieradła robiące za obrusy zwisają prawie do pokładu i dzięki temu wyglądają bardzo schludnie. Ustawiamy też jeszcze jedną skrzynię, która po nakryciu kolejnym prześcieradłem tworzy podręczny barek. Żałuje tylko, że nie załatwiłem jednak jakiegoś zespołu. Teraz chyba już za późno. Znajduję jakieś ogłoszenia w gazecie, ale gdy próbujemy z Moniką się dodzwonić, to albo nikt nie odbiera słuchawki, albo twierdzą, że właśnie wychodzą też na wesele, czy inną imprezę. Wiadomo sobota, a więc więcej ludzi się bawi. Dzwonię na wszelki wypadek do Stacha, żeby spytać go o zdanie i spotyka mnie niespodzianka. Otóż wie o tym, że sędzia zamówił ludową kapelę, czy też grupę kaszubską, która przyjedzie tu aż z Bojana czy też spod Bojana. Sędziemu specjalnie nie zależy na muzyce młodzieżowej i stąd ten zespół ludowy. Młodzież, jeżeli zechce, będzie tańczyć przy muzyce zaproponowanej przez Jurka. A więc problem rozwiązuje się sam. Ciekawostką jest, że sędzia nagle zyskuje sojusznika w Monice, której opowiadam jaki był nią zachwycony. Nieopatrznie wygaduję się o jego prośbie o mój występ w mundurze, a ona nieoczekiwanie gorąco go popiera. Namawia mnie do tego munduru tak natarczywie, że się strasznie łamię. Robi znów te swoje wielkie jak u Julii Roberts wargi i głośno mnie cmoka. Zna mnie bestia i wie jak mnie rozmiękczyć. - No dobrze - mówię. - Ale tylko na początku, na powitanie gości. - Oczywiście. Potem byś nie wytrzymał, tylko byś się ugotował. W końcu przyjeżdża sędzia z żoną, młodą parą i jeszcze kilkoma osobami z rodziny. Wszystkim bardzo się podoba na statku. Na razie krążą po pokładach uważnie się wszystkiemu przyglądając. Zaraz po nich pojawia się zespół ludowy. Jest to grupka sześciu młodzieńców. Ponieważ przybywają w cywilu, a stroje mają w torbach, więc na przebieralnię dostają mesę załogową. Potem szybko rozciągają przedłużacze od najbliższych gniazdek w mesie i podłączają swoje wzmacniacze i mikrofony. Technika dociera już wszędzie. Napływają kolejni goście. Przy trapie czekają na nich państwo młodzi i kierują ich na górę na mostek na drinka, a tam już jesteśmy my z sędzią, który jest zachwycony moim wystąpieniem w mundurze. Nie żałuję, że go w końcu założyłem, skoro miało mu to sprawić przyjemność. Zresztą u niektórych gości wzbudza to zainteresowanie. Co jakiś czas zaczepia mnie jakaś z pań z rodziny i mówi, że zawsze bardzo chciała poznać prawdziwego kapitana. Raz tylko czuje się lekko ośmieszony, gdy za plecami słyszę jak ktoś z młodych pyta, co to za konduktor, mając na myśli oczywiście mnie. W końcu jest mniej więcej komplet. Sędzia przemawia pierwszy. Nawet idzie mu to składnie. Mówi krótko, ale ładnie. Potem jeszcze co najmniej z dziesięć osób uważa za swój obowiązek coś opowiedzieć o młodych. Wykręcają się tylko od gadek państwo młodzi i ich świadkowie. Wcale się nie dziwię. Do przemówień trzeba mieć jakieś specjalne predyspozycje, a skąd takie wziąć u normalnych, zdrowych, młodych ludzi. Potem oczywiście drinki na stojąco i w końcu jest sygnał od kwartetu kucharek, że dania są już gorące. Fala gości spływa na dół i zajmuje miejsca przy stołach i stolikach. Ja w końcu mogę się urwać i się urywam do kabiny, gdzie wreszcie zrzucam swój kolejarski mundur. To ostatnia impreza. Za parę dni statek będzie już wyremontowany i podstawiony do eksploatacji. Czuję już zmęczenie. Przez ostatnie tygodnie tempo było zaiste niesamowite. Nie miałem prawie wolnego czasu. A jeśli już nie robiłem czegoś na statku, to szykowałem jedną po drugiej zabawy. Dzisiaj muszę szczególnie uważać. Młodzież lubi zaszaleć, muszę być bardzo ostrożny. Postanawiam nie iść spać, dopóki wszyscy się nie rozejdą. Na razie korzystam z wolnego czasu i piszę notatki. Dopiero gdzieś po pół godzinie słyszę, że zaczyna popisywać się zespół kaszubski. Słyszę jakąś muzykę. Zawsze interesowały mnie takie występy, więc idę na pokład. Tymczasem po zagraniu pierwszej melodii szef zespołu chwyta za mikrofon i przemawia. Okazuje się, że jest znakomitym konferansjerem. Powoli prezentuje nam cały szoł. Wciąga w to publiczność poprzez zadawanie pytań, albo próby gry na kaszubskich instrumentach jakich całą furę mają ze sobą. Oczywiście nie może obyć bez: Na kaszubską nutę. Widzę, że wszyscy się świetnie bawią łącznie z młodymi, których raczej posądzałem, że będą się naśmiewać z grajków. Ale nie, bawią się równie dobrze. W końcu, po godzinie kończy się część artystyczna i teraz zespół kaszubski proponuje tańce. Nadal grają coś kaszubskiego, ale bardziej melodyjnego. Szef i konferansjer w jednej osobie prosi do tańca pannę młodą. Pan młody łaskawie się zgadza. Inny Kaszub porywa druhnę. Powoli ruszają inne pary. Na razie tylko starsi. Potem są już normalne piosenki biesiadne i tym podobne jakie zwykle grane są na weselach. Tańce trwają nadal. Ja znowu wycofuję się do kabiny. Monika też siedzi ze mną. Nie jest w specjalnie dobrym humorze. Nie chcę robić domysłów, ale zdaje się że ma ochotę sobie golnąć, a nie może, gdyż łyka jakieś antybiotyki. Ja jestem zadowolony. Nie z tego, że jest chora, ale że nie pije. Zaczynam się obawiać, że jej popijanie jest zbyt częste i zbyt dużo. Nawet kiedyś rozmawialiśmy na ten temat, ale od razu zaczęła się złościć i nie chciała słuchać moich argumentów. - Proszę i kto to mówi. Sam stracił świadectwo zdrowia, a kogoś poucza. - No właśnie dlatego chcę cię uchronić przed kłopotami, że sam ich doświadczyłem na własnej skórze. - Nie będzie żadnych kłopotów, tyle ci tylko mogę powiedzieć. Piję kiedy chcę, ile chcę i jak chcę, a nie to że muszę. To ci powinno wystarczyć. Mówiliśmy już o tym na początku znajomości. Dzisiaj nie pije i ja jestem z tego zadowolony, chociaż ona ma przez to trochę zepsuty humor. Znajduje nas sędzia i namawia do przyjścia na zabawę. Szczególnie uczepił się Moniki, która w końcu idzie na chwilkę. Sędzia jak trochę wypił, to od razu zrobił się innym człowiekiem. Rozluźnił się i rozweselił, a nawet twarz straciła ten codzienny wyraz smutku. Słyszę, że Kaszubi milkną, a zaraz po tym odzywają się wzmacniacze Jurka. Chyba zespół jedzie już do Bojana. Wychodzę na pokład i zaglądam do mesy załogowej, gdzie rzeczywiście chłopcy już się przebierają i wkrótce potem ruszają w drogę. Obchodzę cały statek. Na pokładach nie ma nikogo. Natomiast na mostku jest paru niedobitków. Są to zwolennicy wypitki. Barek nie jest łatwo opróżnić, więc jest przy czym siedzieć. Zresztą łatwo jest tu dotrzeć, bo skrzydła są otwarte i można dochodzić prosto z parkietu na pokładzie szalupowym. Schodzę na dół i widzę, że na dworze tańczy kilka par, ale nikt już tu nie siedzi. Jest już bardzo zimno. W środku kręci się kilka kolejnych par, a reszta siedzi przy stołach i albo podjada, albo dyskutuje. Są prawie wszyscy, którzy byli od początku. Jak na razie mało kto się wykruszył, więc jest bardzo ciasno, ale nikomu to wydaje się nie przeszkadzać. Wszystko jest w porządku, więc wycofuję się do kabiny. Monika już tam dotarła i na razie położyła się w sukni na mojej koi. Odpoczywa sobie. Mija kolejna spokojna godzina. O ile oczywiście można nazwać spokojem ten ogłuszający ryk głośników zapewne słyszalny w całym porcie. W pewnym momencie dochodzi mnie huk. Wybiegam na pokład. To młodzież zaczyna puszczać różnego rodzaju fajerwerki. Jest północ i tak witają nowy dzień. Pierwszy dzień państwa młodych w nowym dla nich statusie. Nie wspomniałem tutaj nic o państwie młodych. No więc Monika, córka sędziego jest prześliczną dwudziestodwulatką o delikatnej, dziecięcej urodzie. Prawdziwy amorek. Pan młody jest trochę starszy. Na oko ma z dwadzieścia pięć lat. To wysoki blondyn, bardzo krótko ostrzyżony. Wyglądem przypomina mi amerykańskich żołnierzy w Wietnamie. W sumie robi sympatyczne wrażenie, które umocniło się jeszcze po rozmowie z nim, do której doszło w pewnym momencie zabawy. Panna młoda też jest sympatyczna, a nawet pani sędziowa czy też sędzina. Nie wiem jak powinno się to mówić. Zresztą wszyscy są sympatyczni. Szczególnie wszystkie stare ciotki, które zresztą dokazują na całego, a stare wujki jeszcze bardziej. W sumie wydaje mi się, że zabawa jest bardzo dobra. To znaczy goście bardzo dobrze się na niej czują. Wracam do fajerwerków. Trwa to chyba z pół godziny, tyle tego nawieźli. Trochę z niepokojem obserwuję niektóre, nagle zmieniające kierunek lotu petardy i rakiety, ale kończy się bez większych kłopotów. Jedyna rakieta, która wpadła do szalupy nie spowodowała żadnych uszkodzeń. Zaraz ją tam znalazłem i wyrzuciłem do wody, nie zważając na to, że ktoś z kapitanatu może mieć o to pretensje. Kiedy koło pierwszej wracam do kabiny widzę, że Monika poszła już spać. Rozebrana leży pod kocem i równo, spokojnie oddycha. Aż żal będzie ją dotykać i niepokoić, gdy zechcę się sam położyć. Postanawiam przespać się na kanapie. Już mi się kleją oczy, a tymczasem zabawa trwa w najlepsze. Ciągle trochę się boję jakiegoś pożaru. Wiem, że bardzo o to łatwo przy takich zabawach. Statek nadal nie jest ubezpieczony. W końcu decyduję się trochę komarować na kanapie wyglądając jak najczęściej na pokład. Zasypiam od razu. Jestem już trochę zmęczony. Za dużo ostatnio tych imprez, a właściwie po żadnej z nich nie odespałem dobrze nocy. Nie mówiąc już o tym, że i w inne dni w ogóle prawie nie śpię. Po godzinie chyba się budzę i idę się przejść po statku. Na mostku nie ma nikogo, więc dokładnie go sprawdzam i starannie zamykam. Na pokładzie też już pustki, bo jest za zimno. Nawet drzwi do mesy są zamknięte. W samej zaś mesie zabawa trwa nadal. Nie słychać już tak strasznego hałasu, po Jurek ściszył trochę muzykę i zlikwidował głośniki na pokładzie. Nic się jednak nie pali i nie wygląda na to, żeby miało powstać jakieś zagrożenie. Młodzież jest już co prawda w stu procentach podpita, ale jest jeszcze sporo starszych na chodzie, a ci nie piją prawie wcale. W sumie całkiem grzeczna zabawa. Sędzia siedzi w rogu, w otoczeniu rodziny i dyskutuje z nimi. Dyskretnie się wycofuję i idę na swoją kanapkę. Tak powtarza się jeszcze ze dwa razy zanim towarzystwo, a właściwie jego resztki nie uzna, że na dzisiaj dosyć i nie zamówi taksówek. Jest siódma rano. Wracam na swoją kanapę. Zasypiam jak zabity. Mogę sobie na wreszcie pozwolić. Nic się dzięki Bogu nie stało. Koło dziewiątej budzi mnie Monika. Pożałowała mnie leżącego w ubraniu na kanapie i zaprasza do koi. Błyskawicznie się rozbieram i wskakuję do niej. Przytulam się do jej dużych piersi i natychmiast oboje zasypiamy. Daje o sobie znać napięcie ostatnich dni. Śpię bardzo niespokojnie. Mam mnóstwo snów. Najczęściej są głupie i bezsensowne. Bardzo często śni mi się, że wiem, że jest to sen i staram się usilnie obudzić, ale nie mogę. Gdy w końcu udaje mi się to, to okazuje się, że obudziłem się tylko we śnie, a naprawdę nadal śpię, z tym, że znowu zdaję sobie sprawę, że to sen. W międzyczasie budzę się naprawdę i za chwilę znowu zasypiam. Te sny i przebudzenia przeplatają się jedne z drugimi. Sny powtarzają się po ponownym zaśnięciu, a także w tych poszczególnych snach w snach. Ogólnie w głowie mam totalny galimatias. Część snów jest erotyczna. Występuje tam i Monika i moja żona, a nawet mała Monika, panna młoda. Wszystko to jest strasznie głupie i dziwne i czuję się jak bym zaraz miał zwariować. W końcu wszystko się uspokaja. Jestem już z moją Moniką. Jest nam cudownie razem, chcemy się kochać i gdy już ma to nastąpić okazuje się, że to znowu sen. Budzę się, ale jest od razu wytłumaczenie tego ostatniego snu. Otóż Monika, całkiem już rozbudzona, chyba z braku zajęcia, bawi się moim fiutkiem, który oczywiście od razu prawidłowo reaguje. Tym razem sen zamienia się w jawę i oczywiście na jawie jest dużo lepiej niż było we śnie. Znowu zasypiamy. Sam nie wiem czemu ogarnia mnie taka śpiączka. Wspomniałem już kilka razy, że nie za wiele mam ostatnio wypoczynku, ale aż takie zaspanie nie jest chyba usprawiedliwione. Nie ma się jednak czym przejmować. Dzisiaj jest niedziela. Do pracy nie przychodzą nawet harcerze. Co prawda potrzebują nadal sporo pieniędzy, ale chcą też trochę odpocząć. Jak na razie pracowali bardzo ładnie i odstawili mnóstwo roboty. W każdym razie nie mam się gdzie śpieszyć. Więc się nie śpieszę. Monika też jest zaspana i podobnie jak ja zasypia i budzi się co chwila. Po którymś przebudzeniu stwierdzam, że jestem w łóżku sam. Monika już wstała i uważnie mnie obserwuje. Chce już iść do domu. Ja oczywiście nie chcę jej puścić. Wychylam się z łóżka i pociągam ją do siebie. Ona nie jest jeszcze ubrana, tylko zawinięta w ręcznik kąpielowy, który spada z niej. Czuję straszne podniecenie. Jest taka ładna. Chcę się z nią kochać, ale ona wydaje się być niechętna temu, a właściwie to się przed tym broni. Nie biorę tego zbyt poważnie, bo przecież do tej pory było zawsze tak, że oboje chcieliśmy tego bardzo mocno. Ujawnia się zapewne mój egoizm. W każdym razie jestem natarczywy z czego w tym momencie nie zdawałem sobie sprawy. Po prostu nie zorientowałem się, że tym razem ona naprawdę nie ma ochoty. W końcu jednak ulega, a nawet mówi coś w rodzaju: - No to niech już będzie. Ja ciągle nie zwracam na to uwagi. Dopiero w pewnym momencie odkrywam, że ona po prostu leży pode mną i czeka aż wszystko się skończy, a w międzyczasie skubie paznokciem skórę na nosie, a w końcu bierze w palce ten odłupany kawałek naskórka i uważnie go ogląda. Wtedy dopiero orientuję się, że ona naprawdę tego nie chce. Mnie też przechodzi ochota na pieszczoty i zsuwam się na bok i leżę w milczeniu. Ona także milczy i tak sobie milczymy oboje. W końcu oboje jeszcze raz zasypiamy leżąc obok siebie obojętnie jak turyści. Nie wystukując jednak rytmu. Kiedy budzę się za godzinę i wychodzę do łazienki, to po powrocie stwierdzam, że Monika przez sen tak się rozłożyła, że znów zajmuje całą koję. Siadam więc na kanapie i rozmyślam. Coś się chyba zaczyna psuć. Przeraża mnie to, bo ją kocham. Nie wiem co zrobić, żeby temu zaradzić. Tak krótko się znamy, a te dni były tak piękne. Nie chcę tego tracić. Tymczasem Monika zaczyna się kręcić na koi. Spogląda na mnie, a ja na nią nie odzywając się. W końcu mówi: - Jaki sztywny, jaki obrażony na swoją Moniczkę. Nawet nie zbliży się na centymetr. - Nie jestem obrażony. - No to czemu tak się ode mnie separujesz? - Nie separuję, tylko siedzę na kanapie, bo nie ma miejsca w łóżku. - No chodź, chodź - przesuwa się w głąb koi i uśmiecha do mnie. Jest to znowu uśmiech mojej jedynej Moniki. - A chcesz, żebym, przyszedł? pytam. - O jaki ważny. Chce, żeby go dziewczyna prosiła. Pewnie, że chcę, a co ty sobie myślisz głuptasie jeden. Chodź tu szybko, prędko. Wskakuję do koi, a ona już tam czeka na mnie gotowa i chętna. Chwyta za mojego małego i wprowadza go w siebie i kochamy się jak zwariowani. Tak jak gdyby jutro świat miał się skończyć. Jest w tym jak nigdy dotąd jakaś taka zachłanna i łapczywa, jak gdyby chciała to zrobić na zapas, na dłużej. Właściwie przedtem taka nie była. Gdyby nie to, że było mi tak dobrze, to chyba powinienem poczuć się zaniepokojony. Jest zachłanna i namiętna i wydaje się być bardzo zadowolona, ale dostrzegam też w niej jakiś dziwny smutek, jak gdyby nostalgię czy tęsknotę. Nie potrafię określić co to jest. Ale z drugiej strony jest tak dobrze, że nie mogę wymagać zbyt wiele, bo byłoby to grymaszeniem. Leżymy jeszcze i odpoczywamy, ale wiem, że pewnie niedługo będzie chciała wracać do domu. Ona leży na brzuchu lekko się unosząc i podpierając łokciami. Jej śliczne piersi są widoczne w całej swej krasie, duże i ciężkie i bardzo kobiece. Pochylam się nad nią i całuję jej idealnie gładkie plecy. Potem powoli posuwam się na dół aż do tej maleńkiej podobnej do ziarnka kawy pupci. Cmokam w maleńki pośladek i nagle coś mnie podkusza i lekko ją gryzę, szczypię zaledwie. - No, no uważaj. Nie chcę żadnych śladów. Wtedy nie wiem sam dlaczego, ale coś mnie napada, żeby zostawić jej ślad. Całuję tak mocno, że zasysam skórę i tworzy się pod nią spory siniak. Nie jest jeszcze widoczny, ale już wiem że zostawiam na niej jak gdyby swoją pieczęć. - Au - boleśnie piszczy Monika. - Przestań. Zabiję cię, jeśli zrobisz mi jakieś ślady. Jest autentycznie zła. Wyskakuje z koi i idzie się wykąpać. Pluska się i parska przez kilka minut. Potem wraca golusieńka do kabiny i zaczyna się ubierać. Kiedy jest już w majtkach i staniku sięga do torebki po lusterko, opuszcza je za sobą i spogląda w nie pod ramieniem. Od razu widzi to, co ja zauważyłem jak tylko wyszła. Na tyłku robi jej się fioletowy odcisk moich warg. Jest jeszcze mało widoczny, ale gdy krew bardziej podbiegnie zrobi się niewątpliwie całkiem czarny jak smoła. W mgnieniu oka mija jej dobry humor. Jest wściekła, jest tak wściekła, że aż straszna. Rozdziera się na mnie, a gdy próbuję się bronić i tłumaczyć, wali mnie na odlew w pysk. Jestem zdumiony. Nie popisałem się, ale jej zachowanie jest nieadekwatne do popełnionego przestępstwa. Nadal chcę coś tłumaczyć, ale ona w ogóle nie chce słuchać, tylko wścieka się jeszcze bardziej. Rzuca tym nieszczęsnym lusterkiem o podłogę, jak gdyby dzięki temu miał zniknąć ten siniak. Rozbryzguje się po całej kabinie. - Ale o co ci chodzi kochanie? Zapomniałem się, to prawda. Ale co takiego strasznego się właściwie stało? - Co się stało? Co się stało? I nie mów do mnie, kochanie. To się tylko stało, że jutro wraca z rejsu Janusz i jak myślisz? Jak mu się teraz pokażę z siniakami na dupie. Robi się ordynarna. - Przecież mówiłaś, że z tym Januszem to nie na poważnie. - Mówiłam ci, że nie mogę z nim zerwać zaocznie jak jest w rejsie. Nie mogę mu tego robić, żeby go nie skrzywdzić. Jak ty sam byś się czuł, gdybyś został porzucony podczas rejsu? - Powiedziałaś, że spotkasz się z nim tylko po to, żeby się rozstać. Do tego nie potrzeba pokazywać tyłka. - Obudź się nierealny człowieku. Na jakim świecie ty żyjesz? Jak sobie wyobrażasz chodzić z chłopakiem i nic z nim nie mieć. Przecież jaki się poznaliśmy, to też od razu dążyłeś do tego, żeby zabrać mnie do łóżka i nie widziałeś w tym nic złego. - No tak, ale my się kochamy. - Janusz też mnie kocha. Zresztą wiedziałeś o tym od samego początku. - Nie wiedziałem. Nie wyobrażałem sobie, że mogłabyś żyć z dwoma mężczyznami na raz. - Nie na raz. Z tobą byłam tylko, kiedy on był w rejsie. - To jest to samo. - Nie to samo. I nie pouczaj mnie. Sam jesteś żonaty. - Między mną, a żoną nic nie ma. Gdyby coś było, to nie wydarzyłoby się nic między nami. - Przestań już. Nie doprowadzaj mnie do szału. Jestem na ciebie wściekła. Nie chcę cię więcej widzieć. Poszła trzaskając drzwiami, a ja zostałem ogłupiały. Wyleciałem jeszcze za nią na pokład w pośpiechu wciągając ciuchy, ale już zbiegła trapu i niemal galopem ruszyła w stronę auta. Wróciłem do środka i natknąłem się na jakiegoś gościa. Był to jeszcze jeden z niedobitków z wesela. W sumie było ich jeszcze kilku wraz z żonami. Wybierali się do sędziego, gdzie już w domu miały być poprawiny w mniejszym gronie. Zanim się wybrali minęła z godzina. Może i dobrze, bo zajęty nimi nie miałem czasu myśleć o Monice. To znaczy myślałem cały czas, ale jakoś było mi łatwiej, gdy musiałem jednocześnie czymś się zająć. Potem zostałem sam na statku i to było okropne. Teraz, gdy Moniki zabrakło, zdałem sobie sprawę jak mocno ją pokochałem. Byłem zdruzgotany. Wyglądało na to, że moja żona miała dobre przeczucia. Monika nie była nadzwyczajnie moralna. Pomyślałem, że skoro żona tak łatwo ją rozszyfrowała, to zapewne nie myliła się również i co do tego, że ciężko to przeżyję, a może nawet załamię tak jak wtedy w ostatnim rejsie. Z innego zupełnie powodu, ale skutki mogły być podobne. Załamanie, lekarze, psychiatrzy, terapie i tak dalej. Oby nie myśli samobójcze. Musiałem coś zrobić, żeby do tego nie dopuścić. Przed wszystkim nie mogłem o niej w nieskończoność myśleć, bo od myślenia można zwariować. Dzięki Bogu miałem przed sobą ten projekt, ten nieoczekiwany czarter Polanki. Musiałem rzucić się w wir pracy jeszcze bardziej, żeby tylko za dużo nie myśleć, żeby nie mieć czasu myśleć. Oczywiście łatwo było to powiedzieć. Zresztą na razie nie bardzo przychodziło mi do głowy zajęcie, które pozwoliłoby zapomnieć. Zacząłem sprzątanie po weselu z taką furią i energią, że robota paliła mi się w rękach, ale niestety była to robota jak najbardziej bezmyślna, wiec szorowałem, myłem zbierałem, a myślałem o Monice i jej pięknych piersiach i małym tyłeczku i wszystkich szczęśliwych, kochanych chwilach. Wytrzymałem tak tylko dwie godziny. Wróciłem do kabiny i zrobiłem sobie porządnego fikoła. Właśnie fikoła, a nie fikołka, ze względu na rozmiar i moc. Oczywiście, jak to z alkoholem bywa, wyciszyło mnie to co nieco. Wyciągnąłem więc notatki i zacząłem pisać. To właśnie tego wieczoru opisałem całą naszą miłość, które to opisy niemal dosłownie są zacytowane w tych wspomnieniach. Rzeczywiście pisanie o tym nastrajało mnie jakoś łagodniej i pogodniej. Po prostu myśl zajęta tymi wszystkimi wspaniałymi chwilami oddalała się od rzeczywistości, a rzeczywistość była taka, że nasze love story się skończyło. Tym razem bez happy endu. W końcu gdzieś o drugiej w nocy poszedłem spać. Zapisałem kilkanaście stron i wypiłem kilkanaście fikołków. Gdyby tej nocy zdarzył się, odpukać, jakiś pożar, to pewnie spłonąłbym żywcem. Nic nie było w stanie mnie dobudzić.
Comments